Mam 64 lata, mąż 70. Po 40 latach małżeństwa rozstajemy się – czy można zacząć od nowa po sześćdziesiątce?
– Jack, nie możesz tak po prostu wyjść! – krzyknęłam, czując jak drżą mi ręce. Stał już w przedpokoju, zapięty w swój stary płaszcz, z walizką przy nodze. Był Sylwester, dzieci jak co roku podrzuciły nam psa i pojechały na bal. W domu pachniało bigosem, a w tle leciała lista przebojów Trójki. Myślałam, że będzie jak zawsze – spokojnie, trochę nudno, ale razem.
Jack spojrzał na mnie z tym swoim zmęczonym wzrokiem. – Muszę jechać na cmentarz do rodziców. Zostanę tam kilka dni. Jest mi tu duszno, Basia. Potrzebuję oddechu.
Nie odpowiedziałam. Zamiast tego usiadłam na krześle w kuchni i patrzyłam, jak zamyka za sobą drzwi. Zawsze był powściągliwy, ale ostatnio coraz częściej milczał. Przez lata nauczyłam się czytać między wierszami – wiedziałam, że coś się dzieje, ale nie chciałam tego widzieć.
Z Jackiem jesteśmy razem od czterdziestu lat. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie. On – przyszły inżynier, ja – nauczycielka polskiego. Byliśmy parą, której wszyscy zazdrościli: on przystojny i opanowany, ja energiczna i pełna pomysłów. Przez lata wspólnie budowaliśmy dom pod Wieliczką, wychowaliśmy dwójkę dzieci – Kasię i Michała. Były kłótnie o pieniądze, o teściową, o wychowanie dzieci, ale zawsze wracaliśmy do siebie.
Ostatnie lata były inne. Dzieci wyfrunęły z gniazda, wnuki pojawiały się tylko od święta. Jack coraz częściej zamykał się w swoim warsztacie albo znikał na długie spacery z psem. Ja próbowałam znaleźć sens w ogrodzie, książkach i spotkaniach z koleżankami z chóru. Czułam się coraz bardziej przezroczysta.
W Nowy Rok zadzwoniła Kasia: – Mamo, wszystko w porządku? Tata nie odbiera telefonu.
– Pojechał na cmentarz – odpowiedziałam mechanicznie.
– Na kilka dni? Wiesz coś więcej?
Nie wiedziałam nic. Przez kolejne dni chodziłam po domu jak cień. Przeglądałam stare zdjęcia, listy sprzed lat. Znalazłam nawet kartkę od Jacka z 1985 roku: „Basiu, bez Ciebie nie umiem żyć”.
Po tygodniu wrócił. Wszedł do kuchni i usiadł naprzeciwko mnie przy stole.
– Musimy porozmawiać – powiedział cicho.
Wiedziałam już wtedy, co powie.
– Basia… Ja już nie chcę tak żyć. Nie chcę być tylko dodatkiem do Twojego życia ani Ty do mojego. Próbowałem przez ostatnie lata coś zmienić, ale chyba nie potrafimy już być razem.
Zrobiło mi się zimno. Przez chwilę miałam ochotę go uderzyć albo wykrzyczeć mu wszystko, co bolało przez te lata: że zawsze był nieobecny, że nigdy nie rozmawialiśmy o uczuciach, że czułam się samotna nawet wtedy, gdy siedział obok na kanapie.
Ale zamiast tego zapytałam tylko:
– Jest ktoś inny?
Jack pokręcił głową.
– Nie. Po prostu… jestem zmęczony udawaniem.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Dzieci próbowały nas pogodzić – Michał zaprosił nas na wspólny obiad, Kasia przysyłała zdjęcia wnuków z podpisem „Dziadkowie są najważniejsi!”. Ale my już wiedzieliśmy: to koniec.
Najgorsze były wieczory. Siedziałam sama w salonie i słyszałam ciszę tak głośną, że aż bolały mnie uszy. Próbowałam przypomnieć sobie moment, kiedy zaczęliśmy się oddalać. Może wtedy, gdy Jack stracił pracę i zamknął się w sobie? A może to ja byłam zbyt zajęta szkołą i dziećmi?
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra Ela:
– Basia, nie możesz się poddać! Po tylu latach? Przecież to szaleństwo!
Ale ja już wiedziałam: nie chcę walczyć o coś, co dawno umarło.
Rozwód w naszym wieku to temat tabu. Znajomi patrzą na mnie jak na wariatkę: „Po co ci to? Przecież już niewiele życia zostało!”. Ale ja czuję ulgę – pierwszy raz od lat mogę oddychać pełną piersią.
Ostatnio spotkałam się z Jackiem w sądzie. Był spokojny, nawet się uśmiechnął.
– Basiu… dziękuję za te wszystkie lata – powiedział na koniec rozprawy.
Nie odpowiedziałam. Wyszłam na ulicę i poczułam deszcz na twarzy. Może to znak nowego początku?
Dziś mam 64 lata i zaczynam życie od nowa. Uczę się być sama ze sobą – czasem jest mi smutno, czasem czuję wolność. Boję się przyszłości, ale wiem jedno: nie chcę już żyć w kłamstwie.
Czy można jeszcze pokochać siebie po tylu latach życia dla innych? Czy samotność po sześćdziesiątce to wyrok… czy może szansa? Co wy byście zrobili na moim miejscu?