Koniec naszej drogi: Rozwód po 35 latach małżeństwa. Czy można jeszcze odnaleźć siebie?

— Mamo, pies musi wyjść! — krzyknęła przez telefon moja córka Ania, a ja spojrzałam na zegar. Była 22:30 w sylwestrową noc. Zamiast szykować się na bal czy choćby spokojnie wypić lampkę szampana z mężem, stałam w przedpokoju z obrożą w ręku, próbując przekonać roztrzęsionego kundelka, by wyszedł na mróz.

Mój mąż, Marek, pojechał na cmentarz do swoich rodziców. Zawsze mówił, że Nowy Rok trzeba zacząć od wspomnień. Ale tym razem nie wracał. Minęła godzina, potem druga. Wpatrywałam się w okno, widząc tylko odbicie własnej twarzy — zmęczonej, z siwymi włosami i oczami pełnymi niepokoju.

W końcu usłyszałam klucz w zamku. Marek wszedł, nie patrząc mi w oczy. Zdjął płaszcz i rzucił go na krzesło.

— Gdzie byłeś tak długo? — zapytałam cicho.

— Musiałem pomyśleć — odpowiedział krótko, jakby każde słowo go bolało.

Zapanowała cisza. Taka, która boli bardziej niż najgorsza kłótnia. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, ale zabrakło mi sił.

— Marek… — zaczęłam, ale on tylko pokręcił głową.

— Nie wiem już, czy to wszystko ma sens — powiedział nagle. — My… chyba się pogubiliśmy.

Poczułam, jak świat mi się wali. Przez 35 lat byliśmy razem. Przeżyliśmy śmierć rodziców, narodziny dzieci, kredyty, choroby i drobne radości codzienności. Myślałam, że przetrwamy wszystko.

Ale teraz stałam w kuchni z mężczyzną, którego znałam na wylot — i jednocześnie nie znałam go wcale.

— Co chcesz powiedzieć? — spytałam drżącym głosem.

— Chcę odejść — odpowiedział cicho. — Nie dziś, nie jutro… Ale nie mogę już tak żyć. Udajemy przed sobą i przed dziećmi. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz się śmialiśmy razem.

Nie płakałam. Byłam zbyt zaskoczona. Przypomniały mi się wszystkie te lata: wspólne wakacje nad Bałtykiem, wieczory przy telewizorze, kłótnie o drobiazgi i ciche pojednania przy herbacie. Czy to wszystko naprawdę było tylko udawaniem?

Następnego dnia zadzwoniła Ania.

— Mamo, jak tam Sylwester? Tata był smutny przez telefon…

Chciałam jej powiedzieć prawdę, ale nie umiałam. Zamiast tego odpowiedziałam:

— Wszystko w porządku, kochanie.

Ale nic nie było w porządku. Marek zaczął coraz częściej wychodzić z domu. Wracał późno, unikał rozmów. Ja próbowałam ratować codzienność: gotowałam jego ulubione zupy, prałam koszule, zostawiałam mu karteczki z przypomnieniami o lekarzu.

Pewnego dnia znalazłam w jego kieszeni bilet do teatru — dwa miejsca. Nie zapytał mnie, czy pójdziemy razem. Nie zapytał nawet, czy mam ochotę wyjść gdziekolwiek.

Zaczęłam podejrzewać najgorsze. Może jest ktoś inny? Może to ja jestem winna? Może za bardzo poświęciłam się dzieciom i wnukom?

W nocy nie mogłam spać. Wpatrywałam się w sufit i analizowałam każdy szczegół naszego życia. Kiedy przestaliśmy być dla siebie ważni? Czy to wtedy, gdy Marek stracił pracę i zamknął się w sobie? Czy wtedy, gdy ja zaczęłam chorować i przestałam wychodzić z domu?

W końcu zebrałam się na odwagę.

— Marek, musimy porozmawiać — powiedziałam pewnego wieczoru.

Usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole.

— Chcesz rozwodu? — zapytałam prosto z mostu.

Spojrzał na mnie ze smutkiem.

— Nie wiem… Może powinniśmy spróbować terapii? Ale nie chcę już żyć w kłamstwie.

Zgodziłam się na terapię. Przez kilka tygodni chodziliśmy do pani psycholog. Rozmawialiśmy o wszystkim: o naszych lękach, żalach i niespełnionych marzeniach. Okazało się, że oboje czuliśmy się samotni przez lata — tylko baliśmy się to przyznać.

Ale terapia nie pomogła. Zrozumieliśmy, że jesteśmy sobie obcy. Że nasze życie to dwa równoległe światy pod jednym dachem.

Dzieci były w szoku. Syn Michał miał pretensje:

— Jak możecie to zrobić po tylu latach? Co z rodziną?

Ania płakała:

— Mamo, przecież zawsze byliście razem! Jak mam teraz wierzyć w miłość?

Nie miałam odpowiedzi na ich pytania. Sama ich szukałam.

Przyszedł dzień rozprawy rozwodowej. Siedzieliśmy z Markiem obok siebie na twardych ławkach sądu rejonowego w Warszawie. Patrzyliśmy na siebie bez słów. Wyszliśmy osobno.

Teraz mieszkam sama w naszym dawnym mieszkaniu na Ursynowie. Czasem odwiedzają mnie wnuki i dzieci — ale już nie razem. Wieczorami siedzę przy oknie i patrzę na światła miasta. Często myślę o tym wszystkim, co straciłam… i o tym, co jeszcze mogę zyskać.

Czy można zacząć od nowa po sześćdziesiątce? Czy samotność jest karą za błędy młodości? A może to szansa na odnalezienie siebie?

Czasem pytam samą siebie: „Czy naprawdę byliśmy szczęśliwi przez te wszystkie lata? Czy można nauczyć się żyć dla siebie po tylu latach życia dla innych?”