Ostatnie pożegnanie: Sześcioletni Antek niesie trumienkę swojej siostrzyczki

— Antek, nie puszczaj jej rączki — wyszeptała mama, a jej głos drżał jak liść na wietrze. Stałem w chłodnym przedsionku kościoła, ściskając dłoń mojej młodszej siostry Zosi. Miała zaledwie dwa latka. Jej policzki były blade, a włosy rozsypane na białej poduszce. Nie rozumiałem wtedy, dlaczego wszyscy płaczą, dlaczego tata nie patrzy mi w oczy, a babcia tuli mnie tak mocno, że aż boli.

Wiedziałem tylko jedno: Zosia już się nie obudzi. I że to ja muszę być dzielny. Tak jak zawsze, kiedy mama prosiła mnie, żebym pilnował Zosi na placu zabaw, żebym nie pozwolił jej wejść na zjeżdżalnię bez opieki. Byłem jej starszym bratem — miałem sześć lat i czułem się odpowiedzialny za cały świat.

Tamtego dnia wszystko się zmieniło. W kościele pachniało kadzidłem i świecami. Ludzie szeptali między sobą, a ja słyszałem tylko urywki: „Taka mała…”, „Bóg ją zabrał…”, „To nie powinno się zdarzyć…”.

Mama klęczała przy trumience i głaskała Zosię po włosach. Tata stał z boku, zaciśnięte pięści miał schowane w kieszeniach płaszcza. Nie płakał. Widziałem jednak, jak jego twarz drży, jakby walczył z czymś w środku. Babcia modliła się pod nosem, a dziadek patrzył w okno, jakby szukał ratunku gdzieś daleko.

— Antek, podejdź — powiedziała mama cicho. — Pożegnaj się z Zosią.

Podszedłem na drżących nogach. Dotknąłem jej zimnej rączki. Była taka lekka, taka delikatna…

— Będę za tobą tęsknił — wyszeptałem i poczułem, jak łzy spływają mi po policzkach.

Potem przyszło najgorsze. Ksiądz poprosił mnie i tatę, żebyśmy pomogli nieść trumienkę do karawanu. Była mała, biała, ozdobiona różowym haftem. Tata wziął ją z jednej strony, ja z drugiej. Czułem ciężar nie do udźwignięcia — nie samej trumienki, ale tego wszystkiego, co się wydarzyło.

W drodze na cmentarz nikt się nie odzywał. Mama tuliła do siebie Zosi ulubionego misia. Babcia szeptała modlitwy przez łzy. Tata prowadził samochód w milczeniu, a ja patrzyłem przez okno na mijane drzewa i domy. Wszystko wydawało się takie obce.

Po pogrzebie życie w domu zmieniło się nie do poznania. Mama zamknęła się w sobie. Przestała gotować obiady, przestała śmiać się z moich żartów. Często siedziała w fotelu i patrzyła w pustkę. Tata wracał coraz później z pracy, a kiedy już był w domu, kłócili się szeptem za zamkniętymi drzwiami.

— To twoja wina! — usłyszałem kiedyś mamę. — Mówiłam ci, żebyś naprawił tę furtkę!

— Przestań! — krzyknął tata. — To był wypadek! Antek miał na nią uważać!

Zamarłem pod drzwiami ich sypialni. Czy to naprawdę była moja wina? Przecież tylko na chwilę odwróciłem wzrok… Zosia wybiegła na ulicę za piłką. Samochód pojawił się nagle…

Od tamtej pory bałem się zasypiać. Każdej nocy widziałem Zosię we śnie — uśmiechniętą, machającą do mnie z drugiej strony ulicy. Budziłem się z krzykiem, a mama przychodziła do mojego pokoju i tuliła mnie mocno.

— To nie twoja wina, Antosiu — powtarzała cicho, ale jej oczy mówiły coś innego.

W szkole dzieci patrzyły na mnie inaczej. Niektórzy unikali mnie na przerwach, inni szeptali za moimi plecami:

— To ten chłopak, co mu siostra zginęła…

Pani wychowawczyni próbowała mnie pocieszać:

— Antek, jeśli chcesz porozmawiać, jestem tutaj dla ciebie.

Ale ja nie chciałem rozmawiać. Chciałem tylko cofnąć czas.

Minęły miesiące. Mama zaczęła chodzić do psychologa, tata coraz częściej nocował u dziadków. W domu było cicho i pusto. Czasem miałem wrażenie, że Zosia zaraz wyjdzie z pokoju i poprosi mnie o przeczytanie bajki.

Pewnego dnia znalazłem pod poduszką list od mamy:

„Antosiu,
Wiem, że bardzo ci ciężko. Mnie też jest trudno bez Zosi. Ale musimy żyć dalej — dla niej i dla siebie nawzajem. Kocham cię bardzo.”

Przeczytałem ten list dziesięć razy i płakałem długo.

Dziś mam już dwadzieścia lat. Tamten dzień pamiętam jak przez mgłę — obrazy wracają nocami i nie pozwalają zasnąć. Nasza rodzina nigdy już nie była taka sama. Mama i tata rozstali się rok po śmierci Zosi. Każde z nich obwiniało siebie i mnie po trochu.

Często zastanawiam się: czy mogłem zrobić coś inaczej? Czy gdybym wtedy nie odwrócił wzroku choćby na sekundę…

Dziś wiem jedno: żałoba to nie tylko łzy i smutek — to także milczenie, które rozdziera rodzinę od środka.

Czy można wybaczyć sobie coś takiego? Czy da się jeszcze kiedyś być szczęśliwym po takiej stracie? Może ktoś z was zna odpowiedź…