Oddałam wszystko dzieciom, a dziś zostałam sama. Czy naprawdę na to zasłużyłam?

— Mamo, nie mogę teraz rozmawiać, mam spotkanie — głos Agnieszki przerywa ciszę, która od rana wisi w moim mieszkaniu jak ciężka zasłona. Słyszę w tle śmiech dzieci, jej dzieci, moich wnuków, których nie widziałam od miesięcy. — Zadzwonię później, dobrze? — rzuca szybko i zanim zdążę odpowiedzieć, słyszę sygnał zakończenia połączenia.

Odkładam telefon na stół i przez chwilę patrzę na swoje drżące dłonie. Kiedyś te ręce tuliły Agnieszkę i Pawła do snu, piekły dla nich szarlotkę, zszywały porwane spodnie i głaskały po głowie, gdy gorączkowali. Teraz są tylko świadectwem upływającego czasu i samotności.

Wstaję powoli z kanapy i podchodzę do okna. Za szybą świat toczy się dalej: sąsiadka wyprowadza psa, dzieci wracają ze szkoły, ktoś niesie siatki z zakupami. A ja? Ja jestem jak cień w tym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, które kiedyś tętniło życiem.

Pamiętam dzień, kiedy Paweł wyprowadził się do Krakowa. — Mamo, muszę spróbować własnych sił — powiedział wtedy z błyskiem w oku. Byłam dumna, ale serce ściskało mi się z bólu. Potem Agnieszka wyszła za mąż za Michała i zamieszkała na drugim końcu miasta. Obiecywała, że będzie wpadać co tydzień. Z czasem te wizyty stawały się coraz rzadsze.

— Mamo, przecież masz tyle znajomych! — mówiła Agnieszka, gdy próbowałam tłumaczyć jej, jak bardzo mi ich brakuje. — Zapisz się na jakieś zajęcia dla seniorów! — dorzucała z uśmiechem.

Nie rozumiała. Nie chodziło o towarzystwo. Chodziło o nich.

Wszystko zaczęło się psuć po śmierci męża. Andrzej był moją opoką przez ponad trzydzieści lat. Kiedy odszedł nagle na zawał, świat runął mi na głowę. Dzieci były wtedy już dorosłe, zajęte swoimi sprawami. Przez chwilę trzymaliśmy się razem — wspólne obiady, rozmowy do późna. Ale potem każdy wrócił do swojego życia.

Pamiętam Wigilię dwa lata temu. Siedziałam przy stole sama, patrząc na pusty talerz dla wędrowca i zastanawiałam się, czy to ja jestem tym wędrowcem — bezdomnym we własnym domu. Paweł zadzwonił z życzeniami z Krakowa, Agnieszka wysłała zdjęcie choinki wnuków przez Messengera.

Czasem próbuję sobie tłumaczyć: mają swoje życie, pracę, dzieci, kredyty. Ale czy naprawdę tak trudno znaleźć chwilę dla matki? Czy tak szybko można zapomnieć o kobiecie, która nie spała po nocach przy gorączce, która rezygnowała z własnych marzeń dla ich szczęścia?

Pamiętam rozmowę sprzed kilku miesięcy:
— Agnieszko, może przyjedziecie w niedzielę na obiad? Upiekę waszą ulubioną kaczkę.
— Mamo, Michał pracuje w weekendy, a dzieci mają angielski i basen… Może innym razem?

Innym razem nigdy nie nadchodzi.

Czasem myślę o tym wszystkim, co poświęciłam. Pracowałam jako nauczycielka polskiego przez trzydzieści pięć lat. Zawsze wracałam do domu z myślą o dzieciach: żeby miały ciepły obiad, żeby nie czuły się samotne jak ja kiedyś w swoim rodzinnym domu na Podlasiu. Chciałam im dać wszystko to, czego sama nie miałam: miłość, bezpieczeństwo, dom pełen śmiechu.

A teraz? Teraz śmiech odbija się echem od pustych ścian.

Zdarza mi się płakać nocami. Wtedy wracają wspomnienia: pierwsze kroki Agnieszki, rowerowe wycieczki z Pawłem nad Wisłę, wspólne wakacje nad Bałtykiem. Czasem mam ochotę zadzwonić do nich i wykrzyczeć: „Dlaczego mnie zostawiliście?!” Ale wiem, że nie mogę. Nie chcę być ciężarem.

Ostatnio sąsiadka Zosia zaprosiła mnie na kawę.
— Wiesz, Haniu — powiedziała cicho — moje dzieci też rzadko dzwonią. Może to już taki czas?
Ale ja nie chcę się z tym pogodzić. Nie chcę być tylko „starą matką”, która przeszkadza młodym w ich życiu.

Kilka dni temu zebrałam się na odwagę i pojechałam do Agnieszki bez zapowiedzi. Stałam pod drzwiami jej mieszkania z ciastem drożdżowym w rękach. Otworzyła mi wnuczka Lena:
— Babciu! — krzyknęła radośnie i rzuciła mi się na szyję.
Wtedy pojawiła się Agnieszka. Na jej twarzy zobaczyłam cień irytacji.
— Mamo, mogłaś zadzwonić… Mamy dziś gości.
Poczułam się jak intruz we własnej rodzinie.

Wróciłam do domu i długo nie mogłam dojść do siebie. Czy naprawdę jestem już tylko przeszkodą? Czy tak wygląda starość?

Dziś znów siedzę w półmroku i słucham tej nieznośnej ciszy. Telefon milczy. Może powinnam nauczyć się żyć dla siebie? Może powinnam przestać czekać?

Ale jak pogodzić się z myślą, że cała miłość i poświęcenie mogą zostać zapomniane?

Czy naprawdę matka może być aż tak niewidzialna dla własnych dzieci? Czy to ja popełniłam błąd — kochając ich za bardzo?