„Kiedy teściowa powiedziała: 'To co, bierzemy kredyt?’ – a ja byłam niewidzialna. Moja historia o tym, jak spakowałam walizki i wróciłam do mamy”
– No to co, jesteśmy zgodni? Bierzemy ten kredyt? – głos teściowej przebił się przez szum telewizora i stukot łyżeczek w filiżankach. Siedziałam przy stole, ściskając kubek z herbatą tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. Janek patrzył w blat, jego ojciec poprawiał okulary, a ja czułam się jak duch.
Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam mętlik: przecież to ja będę spłacać ten kredyt razem z nimi, a nikt nawet nie zapytał mnie o zdanie. Pracowałam na pół etatu w sklepie spożywczym i studiowałam zaocznie pedagogikę. Każda złotówka była dla mnie ważna. Marzyłam o własnym mieszkaniu, choćby kawalerce, ale nie – teściowa miała inne plany.
– No, Aniu? – podniosła na mnie wzrok. – Przecież to dla waszego dobra. Chyba nie chcesz całe życie wynajmować pokoju?
Janek milczał. Zawsze tak było – kiedy jego mama mówiła, on znikał. Zostawałam sama na polu bitwy.
– Może powinniśmy jeszcze raz to przemyśleć? – odważyłam się powiedzieć cicho.
Teść westchnął ciężko.
– Ile można myśleć? – rzucił zniecierpliwiony. – Ceny rosną, okazja się nie powtórzy.
Poczułam łzy pod powiekami. Nie chciałam płakać przy nich, więc wstałam od stołu i wyszłam do swojego pokoju. Naszego pokoju – choć tak naprawdę nigdy nie czułam się tu jak u siebie. Wszystko pachniało innym domem, cudzymi zasadami.
Janek przyszedł po chwili.
– Anka, nie rób sceny – powiedział szeptem. – Mama się stara. Chce nam pomóc.
– Pomóc? – syknęłam przez zaciśnięte zęby. – Pomóc nam czy sobie? Przecież to wy będziecie właścicielami tego mieszkania! Ja tylko mam spłacać raty!
Spojrzał na mnie bezradnie.
– Przecież jesteśmy rodziną…
Wtedy coś we mnie pękło. Rodziną? Od miesięcy czułam się tu jak intruz. Każda decyzja zapadała beze mnie: co zjemy na obiad, gdzie pojedziemy na wakacje, nawet jaką firankę powiesić w oknie. Moje zdanie nie miało znaczenia.
Pamiętam pierwszy dzień po ślubie. Teściowa weszła do naszego pokoju bez pukania i zaczęła układać moje ubrania po swojemu.
– Tak będzie lepiej, Aniu – powiedziała z uśmiechem. – U mnie wszystko ma swoje miejsce.
Próbowałam się dostosować. Gotowałam obiady według jej przepisów, sprzątałam tak, jak lubiła. Ale zawsze coś było nie tak: ziemniaki za mało solone, podłoga źle umyta, a ja… za cicha, za mało obecna, za bardzo „z miasta”.
Z czasem zaczęłam znikać w sobie. Praca i studia były moją ucieczką. Tam nikt nie oceniał mnie przez pryzmat „żony Janka” czy „synowej pani Haliny”.
Wieczorem tamtego dnia długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam przez ścianę rozmowy teściów:
– Ona jest jakaś dziwna, ta Anka – mówiła teściowa. – W ogóle się nie angażuje.
– Młodzi teraz tacy są – mruknął teść.
A Janek? Siedział przy komputerze i udawał, że go to nie dotyczy.
Następnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. W kuchni siedziała teściowa z sąsiadką.
– No i wyobraź sobie, ona nawet nie chce pomóc nam z kredytem! – żaliła się głośno.
Sąsiadka spojrzała na mnie z politowaniem.
– Młode teraz tylko by chciały wszystko gotowe…
Nie wytrzymałam. Weszłam do pokoju, wyciągnęłam walizkę spod łóżka i zaczęłam pakować rzeczy. Ręce mi drżały, serce waliło jak oszalałe.
Janek wszedł w połowie pakowania.
– Co ty robisz?
– Jadę do mamy – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku krzyczałam.
– Przecież to głupie! – próbował mnie zatrzymać. – O co ci chodzi?
– O to, że nikt mnie tu nie słucha! Że moje życie jest planowane bez mojego udziału!
Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale już go nie słuchałam. Zamknęłam walizkę i wyszłam z domu bez pożegnania.
Mama przyjęła mnie bez słowa wyrzutu. Usiadłyśmy w kuchni przy herbacie i długo milczałyśmy.
– Wiesz, Aniu… – zaczęła w końcu cicho – czasem trzeba odejść, żeby ktoś zatęsknił i zrozumiał swój błąd.
Minęły trzy tygodnie. Janek dzwonił kilka razy, ale nie odbierałam. Potrzebowałam czasu dla siebie. Zaczęłam chodzić na terapię, rozmawiać z przyjaciółkami, planować własne życie bez cudzych oczekiwań.
Dziś wiem jedno: nikt nie ma prawa decydować za mnie o mojej przyszłości. Nawet jeśli to „dla mojego dobra”.
Czasem zastanawiam się: ile kobiet tkwi w takich układach tylko dlatego, że boją się odejść? Czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla cudzych planów? Co byście zrobili na moim miejscu?