Zawsze mamusi synem – nawet jako dorosły mężczyzna
— Stanisław, czy ty naprawdę musisz dzwonić do mamy o tej porze? — zapytałam zniecierpliwiona, patrząc, jak mój mąż po raz kolejny wychodzi z kuchni z telefonem przy uchu. Była już prawie północ, a ja miałam nadzieję, że ten wieczór spędzimy razem, jak kiedyś, zanim jego matka zaczęła dzwonić do nas codziennie. Stanisław spojrzał na mnie z wyrzutem, jakbym właśnie poprosiła go o coś niewybaczalnego.
— Muszę, ona się martwi — odpowiedział cicho i zamknął za sobą drzwi do sypialni. Zostałam sama przy stole, z niedopitą herbatą i uczuciem narastającej pustki. To był kolejny wieczór, kiedy czułam się jak piąte koło u wozu we własnym domu.
Mam na imię Joanna. Mam trzydzieści sześć lat i dopiero cztery lata temu zdecydowałam się wyjść za mąż. Czekałam długo — nie chciałam rzucać się w ramiona pierwszego lepszego. Marzyłam o prawdziwym uczuciu, partnerstwie, wzajemności. Kiedy poznałam Stanisława, wydawało mi się, że to właśnie on — spokojny, troskliwy, zawsze gotowy pomóc. Był trochę nieśmiały, ale miał w sobie coś ujmującego. Nie przeszkadzało mi nawet to, że mieszkał z matką — tłumaczył, że po śmierci ojca nie chciał jej zostawiać samej.
Pobraliśmy się po dwóch latach znajomości. Wprowadził się do mnie, ale jego matka — pani Helena — była obecna w naszym życiu każdego dnia. Na początku myślałam, że to minie. Że Stanisław potrzebuje czasu, żeby się przyzwyczaić do nowej sytuacji. Ale z każdym miesiącem było tylko gorzej.
— Joasiu, mama zadzwoniła, bo nie wie, jak ugotować rosół bez kostki rosołowej — mówił mi czasem z rozbawieniem. Innym razem wracał z pracy i od progu informował: — Mama prosiła, żebym pojechał do niej naprawić kran.
Próbowałam być wyrozumiała. Sama straciłam ojca wcześnie i wiem, jak trudno jest być samemu. Ale z czasem zaczęłam czuć się jak intruz we własnym małżeństwie. Nasze plany zawsze były podporządkowane pani Helenie: święta u niej, wakacje tylko wtedy, gdy ona nie potrzebowała pomocy. Nawet nasze decyzje o dzieciach musiały być z nią konsultowane.
Pamiętam jeden szczególny wieczór. Byliśmy umówieni na kolację rocznicową w restauracji. Czekałam na Stanisława ponad godzinę. W końcu zadzwonił.
— Joasiu, mama źle się poczuła. Muszę zostać u niej na noc.
Nie miałam już siły się kłócić. Zjadłam sama przystawkę i wróciłam do pustego mieszkania. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: „Czy ja naprawdę jestem dla niego ważna? Czy zawsze będę tylko dodatkiem do jego mamy?”
Z czasem zaczęły się kłótnie. Próbowałam tłumaczyć Stanisławowi, że potrzebuję go przy sobie, że chcę mieć męża, a nie wiecznego syna swojej matki.
— Przesadzasz! — krzyczał czasem. — Mama jest sama! Ty masz mnie!
Ale czy miałam? Coraz częściej czułam się samotna. Nawet kiedy był obok mnie fizycznie, myślami był gdzie indziej — przy niej.
Pani Helena nie ułatwiała nam życia. Potrafiła zadzwonić o szóstej rano w niedzielę z pytaniem, czy Stanisław nie mógłby jej przywieźć świeżego chleba z piekarni na drugim końcu miasta. Kiedy raz odmówił, obraziła się na tydzień i dzwoniła do mnie z pretensjami.
— Pani Joanno, nie rozumiem, dlaczego mój syn tak się zmienił od ślubu. Zawsze był taki opiekuńczy…
Czułam się winna za każdym razem, gdy próbowałam postawić granice. Stanisław patrzył na mnie jak na potwora.
Najgorszy był dzień, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Bałam się powiedzieć Stanisławowi — wiedziałam, że pierwszą osobą, która się o tym dowie, będzie jego matka. I tak było.
— Mama będzie zachwycona! — powiedział od razu po mojej wiadomości i zadzwonił do niej jeszcze zanim zdążyliśmy razem się tym nacieszyć.
Ciąża była trudna. Potrzebowałam wsparcia męża bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Ale on był coraz bardziej rozdarty między mną a matką. Kiedy trafiłam do szpitala na kilka dni z powodu komplikacji, odwiedził mnie tylko raz — bo „mama źle spała i musiał jej zrobić zakupy”.
Po porodzie pani Helena pojawiła się w naszym domu już następnego dnia i została na dwa tygodnie „pomagać”. W praktyce oznaczało to krytykowanie wszystkiego: jak przewijam dziecko, jak gotuję obiad, jak rozmawiam ze Stanisławem.
— Ty nigdy nie będziesz dla niego tak ważna jak ja — powiedziała mi pewnego dnia szeptem, kiedy Stanisław wyszedł wyrzucić śmieci.
Poczułam wtedy coś pękającego we mnie. Przez kolejne miesiące próbowałam jeszcze walczyć o nasz związek: rozmowy, terapia małżeńska (na którą Stanisław poszedł tylko raz), prośby i groźby. Nic nie pomagało.
Dziś nasz syn ma dwa lata. Stanisław spędza większość wolnego czasu u swojej matki lub rozmawia z nią przez telefon godzinami. Ja czuję się coraz bardziej niewidzialna — dla niego i dla siebie samej.
Czasem zastanawiam się: czy można wygrać z matczyną miłością? Czy warto było tyle poświęcać dla kogoś, kto nigdy nie dorósł do bycia mężem? Może powinnam była wcześniej zobaczyć te sygnały… Ale czy ktokolwiek jest gotowy przyznać przed sobą, że jest tylko tłem w czyimś życiu?