Mój mąż, sknera: Czy można kochać kogoś, kto liczy każdy grosz?

– Znowu kupiłaś kawę na mieście? – głos Marka przeszył ciszę kuchni niczym nóż. Stałam przy zlewie, z kubkiem w dłoni, a kawa, którą kupiłam w drodze z pracy, nagle straciła smak. – To tylko siedem złotych – odpowiedziałam cicho, próbując nie patrzeć mu w oczy. – Siedem złotych dziennie to dwieście dziesięć miesięcznie. Wiesz, ile to jest w skali roku? – wyliczył natychmiast, jakby miał te liczby zawsze pod ręką.

Marek zawsze był dobry z matematyki. To właśnie jego analityczny umysł i opanowanie przyciągnęły mnie do niego na studiach ekonomicznych w Poznaniu. Wtedy wydawało mi się, że to zaleta – stabilność, rozsądek, bezpieczeństwo. Dziś wiem, że można się udusić od nadmiaru rozsądku.

Nasze mieszkanie na Jeżycach jest urządzone nowocześnie, ale oszczędnie. Każdy mebel wybrany po długich analizach cen i jakości. Nawet nasz ślub był minimalistyczny – „bo po co przepłacać za coś, co trwa jeden dzień?” – powtarzał Marek. Moja mama płakała wtedy nie tylko ze wzruszenia.

Z czasem jego oszczędność zaczęła przenikać każdy aspekt naszego życia. Najpierw były drobiazgi: „Po co ci nowa sukienka?”, „Nie kupuj tej książki, przeczytaj w bibliotece”. Potem przyszły większe sprawy: wakacje tylko nad Bałtykiem, bo „po co wydawać na zagranicę”, prezenty dla rodziny z wyprzedaży, a nawet wspólne wyjścia do kina zamienione na wieczory z pirackimi filmami w domu.

Pamiętam Wigilię dwa lata temu. Moja siostra Ania przyjechała z rodziną z Warszawy. Dzieci cieszyły się na prezenty, a Marek wręczył im zestaw puzzli kupiony w Biedronce za dziewięć dziewięćdziesiąt dziewięć. Ania spojrzała na mnie pytająco, a ja tylko wzruszyłam ramionami. Po kolacji mama podeszła do mnie do kuchni.

– Kasiu, wszystko w porządku? – zapytała szeptem.
– Tak, mamo… Po prostu Marek uważa, że nie warto przesadzać z prezentami.
– Ale czy ty jesteś szczęśliwa?

Nie odpowiedziałam wtedy. Nie wiedziałam, co powiedzieć.

Najgorsze są codzienne drobiazgi. Kiedy wracam zmęczona po pracy i marzę o zamówieniu pizzy, Marek już czeka z gotowym obiadem – zawsze tym samym makaronem z sosem pomidorowym. „Tanie i zdrowe” – powtarza. Gdy raz kupiłam sobie drożdżówkę w piekarni, zrobił mi wykład o marnowaniu pieniędzy.

– Kasiu, przecież mamy chleb w domu! – mówił z wyrzutem.

Czasem czuję się jak dziecko proszące rodzica o kieszonkowe. Nawet moja pensja trafia na wspólne konto, bo „tak jest uczciwiej”. Kiedy zaproponowałam osobne rachunki, obraził się na tydzień.

Najbardziej boli mnie to, że Marek nie widzi problemu. Uważa się za wzór nowoczesnego mężczyzny: nie pije, nie zdradza, nie krzyczy. „Dbam o naszą przyszłość” – powtarza z dumą. Ale ja czuję się coraz bardziej samotna.

Ostatnio zaczęłam rozmawiać o tym z koleżanką z pracy, Magdą. Jej mąż jest zupełnym przeciwieństwem Marka – spontaniczny, czasem nawet rozrzutny. Magda narzeka na bałagan w domu i brak oszczędności, ale kiedy opowiadam jej o swoim życiu, patrzy na mnie ze współczuciem.

– Kasiu, ty się dusisz! – powiedziała pewnego dnia. – Przecież masz prawo do własnych pieniędzy i przyjemności.

Zaczęłam się zastanawiać: czy naprawdę jestem więźniem własnego małżeństwa? Czy miłość musi oznaczać rezygnację z siebie?

Kilka tygodni temu podjęłam decyzję: muszę coś zmienić. Zaczęłam odkładać drobne kwoty do własnej skrytki – pieniądze na „czarną godzinę”, jak mówiła moja babcia. Każda złotówka daje mi poczucie wolności.

Wczoraj wieczorem doszło do kolejnej kłótni. Chciałam zapisać się na kurs jogi – kosztował sto pięćdziesiąt złotych miesięcznie. Marek spojrzał na mnie jak na wariatkę.

– Po co ci joga? Przecież możesz ćwiczyć w domu za darmo!
– Marek… Ja chcę wyjść do ludzi! Chcę mieć coś swojego!
– To fanaberia. Lepiej te pieniądze odłożyć na lokatę.

Wybiegłam z mieszkania i długo spacerowałam po mieście. Zastanawiałam się, czy to już ten moment, kiedy powinnam odejść. Czy jestem gotowa na samotność? Czy dam radę zacząć od nowa?

Dziś rano patrzyłam na Marka przy śniadaniu – spokojny, pewny siebie, przekonany o własnej racji. A ja czułam tylko pustkę i żal za straconymi latami.

Może jestem niewdzięczna? Może powinnam docenić to, co mam? Ale czy życie bez radości i spontaniczności to naprawdę życie?

Czasem pytam siebie: ile jeszcze jestem w stanie wytrzymać? Czy warto poświęcać siebie dla iluzji bezpieczeństwa? A może prawdziwe szczęście zaczyna się wtedy, gdy przestajemy liczyć każdy grosz… i zaczynamy liczyć się ze sobą?