Mój mąż codziennie chodził do kościoła. Myślałam, że się nawrócił. Prawda okazała się dużo bardziej bolesna…
– Znowu wychodzisz? – zapytałam, patrząc na zegar, który wskazywał 17:28.
Marek już stał w przedpokoju, zakładając płaszcz. Jego ruchy były szybkie, niemal nerwowe. Odwrócił się do mnie z wymuszonym uśmiechem.
– Msza zaczyna się za chwilę. Nie chcę się spóźnić.
Patrzyłam na niego uważnie. Jeszcze kilka miesięcy temu nie pamiętałby nawet, w którym kościele odprawiają wieczorne msze. A teraz? Codziennie o tej samej porze wychodził z domu, zostawiając mnie samą z obiadem i naszym dorosłym już synem, który coraz częściej zamykał się w swoim pokoju.
Początkowo byłam dumna. „Mój Marek się nawrócił”, myślałam. „Po pięćdziesiątce ludzie się zmieniają”. Sama nie byłam szczególnie religijna, ale szanowałam jego potrzebę duchowości. Po Wielkanocy zaczął częściej wspominać o wierze, mówił, że „coś go przytłacza”, że „musi się oczyścić”. Uznałam to za kryzys wieku średniego – lepsze to niż kupowanie sportowego samochodu czy wdawanie się w głupie romanse.
Ale coś mi nie pasowało. Z czasem zauważyłam, że wracał dziwnie rozpromieniony, czasem nawet z kwiatkiem w ręku – tłumaczył, że to od księdza dla żony za wytrwałość. Nie pytałam więcej. Może nie chciałam wiedzieć?
Pewnego wieczoru usiadłam z synem przy stole. Michał spojrzał na mnie spod byka.
– Mama, ty naprawdę wierzysz, że tata chodzi codziennie do kościoła?
Zaskoczył mnie tym pytaniem.
– A gdzie miałby chodzić? – odpowiedziałam z wymuszoną pewnością siebie.
– Nie wiem… Ale widziałem go raz na rynku, jak rozmawiał z jakąś kobietą. Nie wyglądało to na spowiedź.
Serce mi zamarło. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
– Może to jakaś znajoma z parafii – próbowałam się usprawiedliwiać.
Michał wzruszył ramionami i wrócił do swojego pokoju. Ja zostałam sama z myślami i narastającym niepokojem.
Od tamtej pory zaczęłam obserwować Marka uważniej. Jego telefon zawsze był przy nim, nawet w łazience. Zaczął używać perfum, których wcześniej nie znosił, a na koszulach pojawiały się ślady szminki – tłumaczył, że to od koleżanki z pracy, która „przytula wszystkich na powitanie”.
Pewnego dnia postanowiłam pójść za nim. Ubrałam się cicho i wyszłam kilka minut po nim. Szedł szybkim krokiem w stronę kościoła św. Anny, ale tuż przed wejściem skręcił w boczną uliczkę. Zatrzymałam się za rogiem i zobaczyłam, jak podchodzi do kobiety w czerwonym płaszczu. Przytulili się mocno, a potem weszli razem do kawiarni naprzeciwko kościoła.
Stałam jak sparaliżowana. Przez chwilę miałam ochotę wejść tam i zrobić awanturę, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Wróciłam do domu i zamknęłam się w łazience, gdzie długo płakałam.
Przez kolejne dni żyłam jak w transie. Marek był coraz bardziej nieobecny duchem, a ja coraz bardziej rozbita. W końcu zebrałam się na odwagę.
– Marek, musimy porozmawiać – powiedziałam pewnego wieczoru, gdy wrócił do domu później niż zwykle.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
– O czym?
– O tym, co robisz codziennie o 17:30. I nie mów mi, że chodzisz na mszę.
Zbladł. Przez chwilę milczał, po czym usiadł ciężko na krześle.
– To nie tak…
– To jak? – przerwałam mu ostro.
Wziął głęboki oddech.
– Poznałem kogoś… Wiesz, czuję się przy niej młodszy… Ona mnie rozumie…
Poczułam, jak świat wali mi się na głowę.
– A ja? Ja cię nie rozumiem? Po trzydziestu latach małżeństwa?
Nie odpowiedział. Patrzył gdzieś w bok, unikając mojego wzroku.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Marek coraz częściej nocował poza domem, tłumacząc się pracą lub rekolekcjami. Michał przestał z nim rozmawiać. Ja próbowałam funkcjonować normalnie – chodziłam do pracy, gotowałam obiady, sprzątałam – ale wszystko wydawało się pozbawione sensu.
W końcu postanowiłam spotkać się z tą kobietą. Znalazłam ją przez wspólnego znajomego z parafii – okazało się, że to nowa katechetka, pani Iwona. Umówiłyśmy się na kawę.
– Pani wie…? – zapytała cicho, gdy tylko usiadłyśmy przy stoliku.
– Wiem wszystko – odpowiedziałam spokojnie, choć w środku cała drżałam.
Iwona spuściła wzrok.
– Marek mówił mi o pani… Mówił, że jest pani dobrą żoną…
Parsknęłam śmiechem przez łzy.
– Dobrą żoną? To dlaczego mnie zdradza?
Nie odpowiedziała. Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu.
– Nie chcę go pani zabierać – powiedziała w końcu cicho. – Ale on jest nieszczęśliwy…
Wróciłam do domu jeszcze bardziej zagubiona niż wcześniej. Czy naprawdę przez tyle lat nie zauważyłam jego samotności? Czy to moja wina?
Wieczorem Marek przyszedł do domu wcześniej niż zwykle. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole.
– Przepraszam – powiedział tylko tyle.
Nie odpowiedziałam. Nie miałam już siły na kolejne rozmowy ani łzy.
Minęły dwa miesiące od tamtej rozmowy. Marek wyprowadził się do Iwony. Michał został ze mną i powoli zaczynamy układać życie na nowo. Czasem jeszcze budzę się w nocy i pytam siebie: „Czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy naprawdę można przegapić moment, kiedy miłość zamienia się w obojętność?”