Kradzież na kiermaszu i siła wspólnoty: Historia rodzeństwa z Poznania
– Bartek, nie dotykaj tych babeczek! – krzyknęłam, widząc jak mój ośmioletni brat próbuje ukradkiem podjeść jeszcze ciepłą muffinkę. Byliśmy już spóźnieni – za pół godziny mieliśmy rozstawić nasz pierwszy w życiu kiermasz ciast pod blokiem na osiedlu Piastowskim w Poznaniu. Wszystko przygotowaliśmy sami: plakaty, stoisko z kartonów po telewizorze, a nawet własnoręcznie upieczone ciasta. Mama tylko doglądała piekarnika i czasem podpowiadała, jak nie przypalić sernika. Cel był prosty – zebrać choć trochę pieniędzy dla schroniska na ulicy Kobylepole. Od miesięcy marzyliśmy z Bartkiem o tym, żeby pomóc zwierzakom, które widzieliśmy na zdjęciach w internecie.
Kiedy rozstawialiśmy stoisko, czułam dumę i ekscytację. Przechodnie uśmiechali się do nas, niektórzy zatrzymywali się, pytali o ceny i cel zbiórki. Bartek z przejęciem tłumaczył każdemu, że „pieski i kotki bardzo potrzebują kocyków i jedzenia”. Po godzinie mieliśmy już prawie sto złotych w puszce – dla nas to była fortuna.
Nagle podszedł do nas mężczyzna w czarnej kurtce. Był wysoki, miał brodę i ciemne okulary przeciwsłoneczne, choć słońce ledwo przebijało się przez chmury. – O, jakie pyszności! – powiedział z przesadnym entuzjazmem. – A na co zbieracie?
Bartek od razu zaczął opowiadać o schronisku. Mężczyzna uśmiechnął się krzywo. – To ja wezmę trzy kawałki sernika i dwie babeczki. – Wyciągnął portfel, ale zamiast zapłacić, nagle chwycił naszą puszkę i pobiegł w stronę parku. Zamarłam. Bartek zaczął krzyczeć: „Złodziej! Złodziej!”
Wszystko wydarzyło się w kilka sekund. Ludzie na przystanku spojrzeli w naszą stronę, ale nikt nie zdążył zareagować. Poczułam łzy napływające do oczu. Bartek patrzył na mnie z niedowierzaniem i rozpaczą.
– Ola… co teraz? – zapytał cicho.
Nie wiedziałam. Chciałam być dzielna dla niego, ale czułam się bezradna i upokorzona. Przez chwilę miałam ochotę po prostu uciec do domu i nigdy więcej nie wychodzić na dwór.
Wtedy podeszła do nas pani Zofia z trzeciego piętra. – Dzieciaki, co się stało? – zapytała z troską.
Opowiedzieliśmy jej wszystko, a ona natychmiast zadzwoniła po policję. Po kilku minutach przyjechał radiowóz. Policjantka, pani Marta, była bardzo miła. Zrobiła notatki, zapytała o wygląd mężczyzny i obiecała, że zrobią wszystko, by go znaleźć.
Myślałam, że to koniec naszej akcji. Ale wtedy zaczęło dziać się coś niesamowitego.
Pani Zofia wróciła z domu z pięćdziesięcioma złotymi i powiedziała: – Nie pozwolimy, żeby taki drań zepsuł wam dzień! – Po chwili dołączyli inni sąsiedzi: pan Marek przyniósł własne ciasto drożdżowe, pani Basia dorzuciła słoik domowego dżemu na licytację. Nawet dzieci z sąsiednich bloków zaczęły przynosić swoje zabawki na sprzedaż.
W ciągu godziny wokół naszego stoiska zebrał się tłum ludzi. Ktoś wrzucił dwadzieścia złotych „na otarcie łez”, ktoś inny kupił wszystkie muffinki „dla kolegów z pracy”. Mama przyszła z pracy wcześniej i przytuliła mnie mocno.
– Jestem z was dumna – powiedziała cicho.
Wieczorem przyszła pani Marta z policji. Powiedziała nam, że złodzieja jeszcze nie znaleźli, ale mają jego zdjęcie z monitoringu sklepu obok i będą szukać dalej. Dodała też coś, co zapamiętam na zawsze:
– Wiecie co? Takiej solidarności jak u was na osiedlu dawno nie widziałam.
Podliczyliśmy razem z Bartkiem pieniądze: ponad czterysta złotych! Cztery razy więcej niż mieliśmy przed kradzieżą.
Następnego dnia pojechaliśmy z mamą do schroniska i przekazaliśmy całą kwotę pani Agacie, która tam pracuje. Była wzruszona i obiecała nam wycieczkę po schronisku oraz możliwość wyprowadzenia piesków na spacer.
Wieczorem leżałam już w łóżku i długo nie mogłam zasnąć. W głowie wciąż miałam obraz tego mężczyzny w czarnej kurtce… Ale jeszcze mocniej pamiętałam twarze sąsiadów, ich wsparcie i ciepłe słowa.
Czy jeden człowiek może odebrać nam wiarę w dobro? Czy może właśnie takie sytuacje pokazują nam prawdziwą siłę wspólnoty? Czasem jedno złe wydarzenie otwiera drzwi do czegoś pięknego…