Ostatnia rozmowa pod starym dębem: Historia Marii z Łodzi

— Mamo, musimy porozmawiać — głos Anny, mojej synowej, rozbrzmiał w kuchni, gdzie od rana gotowałam rosół. Zatrzymałam się w pół ruchu, trzymając w ręku drewnianą łyżkę. Spojrzałam na nią — stała w drzwiach, z rękami skrzyżowanymi na piersi, a jej twarz była napięta jak nigdy dotąd.

— O czym? — zapytałam cicho, choć już czułam, że to nie będzie zwykła rozmowa.

Anna westchnęła i spojrzała przez okno na podwórko, gdzie mój wnuk bawił się z psem. — To nie jest łatwe… Ale z Piotrem uważamy, że tak będzie lepiej dla wszystkich. Dla ciebie też.

Serce mi zamarło. Przez chwilę miałam nadzieję, że chodzi o coś błahego — może o remont łazienki albo nową lodówkę. Ale jej wzrok był zbyt poważny.

— Chcemy… żebyś zamieszkała w domu spokojnej starości. Tam będziesz miała opiekę, lekarzy na miejscu. My… my nie dajemy już rady — powiedziała szybko, jakby chciała mieć to już za sobą.

Poczułam, jak nogi uginają się pode mną. Usiadłam ciężko na krześle i ścisnęłam w dłoniach moje stare, znoszone już o wiele za bardzo kocyk. Ten sam, który dostałam od męża na naszą czterdziestą rocznicę ślubu. Łzy napłynęły mi do oczu.

— Nie dajecie rady? — powtórzyłam głucho. — Przecież ja tylko czasem proszę o pomoc przy zakupach… Staram się nie przeszkadzać…

Anna spuściła wzrok. — To nie tak, mamo. Ale Piotr dużo pracuje, ja mam swoje obowiązki… Ty coraz częściej zapominasz o lekach, ostatnio prawie spaliłaś garnek na kuchence… Boimy się o ciebie.

W tej chwili do kuchni wszedł Piotr. Mój syn. Mój ukochany chłopiec, którego wychowałam sama po śmierci męża. Zawsze był moją dumą. Teraz patrzył na mnie z troską i zmęczeniem.

— Mamo, to nie jest przeciwko tobie. Chcemy dla ciebie dobrze — powiedział łagodnie.

Nie odpowiedziałam. Wstałam i wyszłam na podwórko. Słońce zachodziło za starym dębem, pod którym Piotr bawił się jako dziecko. Usiadłam na ławce i pozwoliłam łzom płynąć swobodnie po policzkach.

W głowie kłębiły mi się wspomnienia: jak nosiłam Piotra na rękach, jak uczyłam go jeździć na rowerze, jak piekliśmy razem pierniki na Boże Narodzenie. Przecież zawsze byłam dla niego… Czy teraz jestem tylko ciężarem?

Wieczorem Anna przyszła do mojego pokoju. Usiadła obok mnie na łóżku i dotknęła mojej dłoni.

— Wiem, że to trudne. Ale tam będziesz miała towarzystwo innych ludzi w twoim wieku. My będziemy cię odwiedzać… — mówiła cicho.

— A jeśli nie chcę? — zapytałam szeptem.

Zamilkła na chwilę. — Czasem trzeba zrobić coś dla dobra wszystkich…

Tej nocy nie spałam prawie wcale. Słyszałam przez cienką ścianę rozmowy Anny i Piotra. On mówił: „Może jeszcze poczekajmy…”, ona: „Nie dam już rady sama wszystkiego ogarniać”.

Rano przyszła sąsiadka, pani Zofia. Zawsze była serdeczna i pomocna.

— Mario, co się stało? Wyglądasz jak cień człowieka — zapytała z troską.

Opowiedziałam jej wszystko. Przytuliła mnie mocno.

— Wiesz… moja córka też kiedyś chciała mnie oddać do domu opieki. Ale postawiłam się. Powiedziałam: „Albo pomagasz mi tu, albo radzę sobie sama”. I jakoś się dogadałyśmy.

Zazdrościłam jej tej siły. Ja nie miałam już siły walczyć.

Przez następne dni chodziłam jak w transie. Piotr próbował ze mną rozmawiać, ale unikałam go. Anna była coraz bardziej nerwowa.

W końcu przyszedł dzień wyjazdu do domu opieki. Spakowali mi walizkę, zabrali ulubiony kocyk i kilka zdjęć rodzinnych. W samochodzie panowała cisza.

Dom opieki był czysty i nowoczesny, ale zimny w swojej sterylności. Pani pielęgniarka uśmiechnęła się do mnie szeroko:

— Pani Maria? Zapraszam do pokoju! Mamy tu dużo zajęć dla seniorów!

Spojrzałam na Piotra i Annę. On miał łzy w oczach, ona była blada jak ściana.

— Będziemy dzwonić codziennie — powiedział Piotr drżącym głosem.

Gdy zostali sami, usiadłam na łóżku i rozpłakałam się jak dziecko. Ścisnęłam kocyk tak mocno, że aż zbielały mi knykcie.

Minęły tygodnie. Odwiedzali mnie rzadko — zawsze coś wypadało: praca, choroba wnuka, korki w mieście. W domu opieki poznałam innych ludzi: panią Jadwigę, która codziennie czekała na telefon od córki; pana Stefana, który nigdy nie miał dzieci i mówił, że przynajmniej nikt go nie zawiódł.

Czasem myślę: czy naprawdę jestem tylko ciężarem? Czy starość musi oznaczać samotność? Czy dzieci mają prawo decydować za swoich rodziców?

Może to wszystko jest winą naszych czasów? Może kiedyś rodzina znaczyła więcej? A może po prostu muszę nauczyć się żyć na nowo?

Czy ktoś z was też czuje ten ból rozstania? Czy naprawdę jesteśmy sobie winni wsparcie do końca życia? Co byście zrobili na moim miejscu?