„Jeśli mi nie pomożecie, wszystko sprzedam i pójdę do domu starców” – historia matki, która poczuła się zapomniana
– Jeśli mi nie pomożecie, wszystko sprzedam i pójdę do domu starców! – krzyknęłam, a mój głos odbił się echem od ścian kuchni. Stałam przy zlewie, ścierając łzy z policzków, podczas gdy mój syn Michał patrzył na mnie z niedowierzaniem, a córka Ania nerwowo bawiła się telefonem.
– Mamo, nie przesadzaj – mruknęła Ania, nawet nie podnosząc wzroku znad ekranu. – Przecież wiesz, że mamy swoje życie.
Michał odwrócił się do okna. – Zawsze robisz z siebie ofiarę. Przecież pomagamy, jak możemy.
Pomagają? Ostatni raz widziałam ich razem przy stole na Wigilii dwa lata temu. Od tamtej pory tylko szybkie telefony, czasem jakieś zakupy podrzucone pod drzwi. A ja… Ja przez całe życie byłam dla nich. Odkąd ich ojciec zmarł na raka, wszystko było na mojej głowie: dom, rachunki, szkoła, potem studia. Pracowałam w sklepie spożywczym od rana do wieczora, żeby niczego im nie brakowało. Nawet kiedy bolały mnie plecy i miałam gorączkę, nie pozwalałam sobie na słabość.
Teraz mam 68 lat i czuję się jak cień człowieka. Kolana bolą przy każdym kroku, serce bije nierówno. Lekarz mówi: „Pani Zofio, musi pani odpoczywać”. Ale jak odpoczywać w pustym mieszkaniu, gdzie cisza aż dzwoni w uszach?
Pamiętam dzień, kiedy Michał wyprowadził się do Warszawy. Był taki dumny z nowej pracy w banku. „Mamo, będę ci pomagał”, obiecywał. Przez pierwsze miesiące jeszcze dzwonił co tydzień. Potem coraz rzadziej. Teraz słyszę go tylko wtedy, gdy potrzebuje aktu urodzenia albo pyta o przepis na pierogi.
Ania… Moja mała Ania zawsze była wrażliwa. Po rozwodzie zamknęła się w sobie. Mówiła: „Mamo, nie chcę być ciężarem”. Teraz mieszka z chłopakiem na drugim końcu miasta. Przyjeżdża raz na kilka miesięcy – zawsze spieszy się do pracy albo na jogę.
A ja? Siedzę wieczorami przy kuchennym stole i patrzę na zdjęcia dzieci z czasów, gdy jeszcze biegały po ogrodzie. Wtedy wydawało mi się, że wszystko jest możliwe. Że jeśli dam im miłość i bezpieczeństwo, będą wracać do mnie z wdzięcznością.
W tamten dzień, kiedy wybuchłam, byłam już u kresu sił. Przez tydzień nie mogłam spać – bolały mnie stawy, a sąsiadka Basia znów trafiła do szpitala po upadku. Bałam się, że mnie też to czeka. Zadzwoniłam do Ani:
– Córeczko, może przyjechałabyś na weekend? Potrzebuję pomocy z zakupami…
– Mamo, mam tyle pracy… Może zamówisz przez internet?
Zamówić przez internet… Nawet nie wiem jak. Michał też nie miał czasu:
– Mamo, mam ważne spotkania. Może poproś sąsiadkę?
Sąsiadka leży w szpitalu! Chciałam krzyczeć, ale zabrakło mi sił.
Wtedy właśnie powiedziałam te słowa o domu starców. Widziałam szok na ich twarzach – przez chwilę myślałam nawet, że coś się zmieni. Ale następnego dnia dostałam tylko SMS-a od Ani: „Nie przesadzaj, mamo. Kochamy cię”.
Kochają mnie? Czy tak wygląda miłość? Czy to ja coś zrobiłam źle? Może za bardzo ich chroniłam? Może powinnam była nauczyć ich odpowiedzialności za drugiego człowieka?
Przez kolejne dni chodziłam jak we śnie. W sklepie pani Jadzia zapytała:
– Coś pani smutna dzisiaj.
– Dzieci mnie nie potrzebują – odpowiedziałam cicho.
– Oj, pani Zosiu… Takie czasy. Moja wnuczka też tylko na Facebooku siedzi.
Ale czy to naprawdę tylko „takie czasy”? Czy rodzina już nic nie znaczy?
Wieczorem zadzwoniła Basia ze szpitala:
– Zosiu, nie daj się! Jak pójdziesz do domu opieki, to już po tobie! Walcz o siebie!
Ale ja już nie miałam siły walczyć. Przez kilka dni rozważałam naprawdę sprzedaż mieszkania i wyjazd do domu opieki pod Łodzią. Przeglądałam oferty w internecie – wszędzie uśmiechnięte panie pielęgniarki i obietnice „rodzinnej atmosfery”. Ale czy to jest dom?
W końcu napisałam list do dzieci:
„Kochani,
Nie wiem już, jak do Was dotrzeć. Czuję się bardzo samotna i opuszczona. Nie chcę być ciężarem, ale też nie chcę żyć w pustce. Jeśli naprawdę mnie kochacie – pokażcie to czynami, nie słowami.”
Nie odpowiedzieli od razu. Minął tydzień ciszy.
W sobotę rano zadzwonił domofon. Michał stał pod drzwiami z torbą zakupów i bukietem tulipanów.
– Mamo… Przepraszam – powiedział cicho. – Nie wiedziałem, że jest aż tak źle.
Za nim weszła Ania – blada, ze łzami w oczach.
– Mamo… Ja też przepraszam.
Usiedliśmy razem przy stole po raz pierwszy od lat. Rozmawialiśmy długo – o tym, co boli, o tym, czego się boimy. Powiedziałam im wszystko: o strachu przed samotnością, o bólu fizycznym i psychicznym.
Nie wiem, czy coś się zmieni na stałe. Może znów wrócą do swojego życia i zapomną o moich łzach. Ale tego dnia poczułam ulgę – bo wreszcie powiedziałam prawdę.
Czasem myślę: czy mogłam być inną matką? Czy powinnam była wcześniej postawić granice? A może to świat tak bardzo się zmienił?
Czy naprawdę rodzic musi prosić o miłość własne dzieci? Czy to ja zawiodłam… czy oni? Co wy o tym myślicie?