Cisza na szpitalnym korytarzu: O tym, jak wychowanie wpływa na relacje rodzinne

— Wojtek, czy ty w ogóle mnie jeszcze pamiętasz? — szepcze Halina, patrząc w sufit szpitalnej sali, gdzie światło jarzeniówek odbija się od białych kafelków. Słyszę jej głos przez telefon, drżący i cichy, jakby bała się, że ktoś usłyszy jej słabość. Dzwoni do mnie, bo jestem jej sąsiadką i jedyną osobą, która jeszcze odbiera. Od tygodnia leży w szpitalu po udarze, a jej syn nie pojawił się ani razu.

Pamiętam dzień, kiedy ją zabierali. Był zimny poranek, śnieg skrzypiał pod butami ratowników. Halina leżała na noszach, z twarzą wykrzywioną bólem i strachem. Zanim zamknęli drzwi karetki, spojrzała na mnie z nadzieją — może zadzwonię do Wojtka? Może on przyjedzie?

Ale Wojciech nie przyszedł. Nie pojawił się nawet wtedy, gdy lekarz powiedział mi przez telefon: „Stan jest poważny. Proszę powiadomić rodzinę.” Zadzwoniłam do niego. Odebrał po kilku sygnałach.

— Dzień dobry, tu sąsiadka mamy… Halina jest w szpitalu, miała udar…

— Tak? — jego głos był chłodny, niemal obojętny. — Dziękuję za informację.

I tyle. Żadnego pytania o szczegóły, żadnego „jak się czuje?”. Odłożyłam słuchawkę z poczuciem winy, jakbym to ja zrobiła coś złego.

Halina przez pierwsze dni pytała pielęgniarki: „Czy ktoś dzwonił? Może syn?” Potem przestała pytać. Zaczęła mówić do mnie przez telefon o dawnych czasach.

— Wiesz, kiedy Wojtek był mały, zawsze chciał być blisko mnie. Bał się ciemności, tulił się do mnie w nocy…

Słucham jej opowieści i czuję ciężar w sercu. Znam ich historię od lat. Halina wychowywała Wojtka sama — mąż odszedł, gdy chłopiec miał pięć lat. Pracowała w dwóch miejscach: rano w sklepie spożywczym, wieczorami sprzątała biura. Nigdy nie miała czasu na zabawę z synem, ale zawsze powtarzała: „Robię to dla ciebie”.

Wojciech dorastał w cieniu jej zmęczenia i nieobecności. W szkole był cichy i zamknięty w sobie. Często widziałam go przez okno — wracał sam do domu, klucz na szyi, plecak większy od niego. Halina była dumna z jego ocen, ale nigdy nie pytała o jego uczucia.

— Musisz być silny, Wojtek. Świat nie jest dla słabych — mówiła mu często.

Kiedy skończył liceum, wyjechał do Poznania na studia i już nie wrócił do Szczecina. Przyjeżdżał tylko na święta — coraz rzadziej, coraz krócej. Ostatnie Boże Narodzenie spędził z żoną i dziećmi u teściów.

— Może jestem złą matką? — pyta mnie Halina przez łzy. — Może za dużo wymagałam? Za mało przytulałam?

Nie wiem, co odpowiedzieć. Wiem tylko tyle, ile widziałam: samotność rodzi samotność.

Kilka dni temu odwiedziłam ją w szpitalu. Siedziała na łóżku pod oknem, blada i drobna jak dziecko.

— Przyniosłam ci herbatniki i sok — powiedziałam cicho.

Uśmiechnęła się słabo.

— Dziękuję… Wiesz, czasem myślę, że gdyby Wojtek przyszedł… Może bym szybciej wyzdrowiała? Ale on ma swoje życie…

Patrzyła przez okno na szare bloki i ludzi spieszących się do pracy.

— Pamiętasz, jak kiedyś Wojtek złamał nogę? Siedziałam przy nim całą noc… A teraz on nie ma czasu nawet zadzwonić.

W jej głosie była gorycz i żal. Ale też coś jeszcze — duma? Upór?

— Nie będę go prosić — powiedziała nagle twardo. — Nie będę błagać o miłość własnego dziecka.

Wyszłam ze szpitala z ciężkim sercem. Próbowałam zrozumieć Wojtka. Może boi się widoku matki takiej słabej? Może ma żal za dzieciństwo bez czułości? A może po prostu nie umie już kochać?

Wieczorem zadzwoniłam do niego jeszcze raz.

— Wojtku… Twoja mama bardzo za tobą tęskni.

Milczał długo.

— Proszę pani… Ja wiem. Ale nie potrafię tam pójść. Nie wiem nawet, co miałbym jej powiedzieć.

— Może wystarczy być — odpowiedziałam cicho.

Rozłączył się bez słowa.

Dziś znów rozmawiam z Haliną przez telefon. Opowiada mi o pielęgniarkach, o innych pacjentkach. O tym, jak bardzo boli ją ręka po udarze. Ale najbardziej boli ją serce.

— Wiesz… Czasem myślę, że wychowałam syna na człowieka silnego i niezależnego… Ale czy nauczyłam go kochać? Czy nauczyłam go być blisko drugiego człowieka?

Nie wiem, co odpowiedzieć. Siedzę przy oknie i patrzę na światła Szczecina odbijające się w kałużach po deszczu. Myślę o wszystkich matkach i ojcach leżących samotnie w szpitalnych salach. O dzieciach, które nie potrafią już wrócić do domu.

Może to nie jest tylko historia Haliny i Wojtka? Może to historia wielu rodzin w Polsce?

Czasem zastanawiam się: czy można naprawić relację po tylu latach milczenia? Czy wystarczy jeden gest — telefon, odwiedziny — żeby przełamać mur obojętności?

A może są rany, które nigdy się nie zagoją?

Czy wy też znacie takie historie? Czy można jeszcze coś zmienić?