Zrealizuję swoje marzenia – historia walki o siebie w cieniu rodzinnych oczekiwań
Zanim jeszcze usłyszałam trzask drzwi, wiedziałam, że to znowu on. Ojciec wracał z pracy później niż zwykle, a ja siedziałam na podłodze w swoim pokoju, ściskając w dłoniach zeszyt z rysunkami. Miałam wtedy czternaście lat i już wiedziałam, że moje życie nie będzie takie, jakiego chcą dla mnie rodzice.
– Znowu bazgrzesz? – usłyszałam jego głos zza uchylonych drzwi. – Lepiej byś się za lekcje wzięła, a nie za te głupoty.
Mama, jak zwykle, stała w kuchni i udawała, że nie słyszy. Zawsze była po jego stronie. „Musisz być kimś poważnym, Aniu. Lekarzem, prawnikiem, nauczycielką. Rysowanie to nie zawód” – powtarzała mi od dziecka. Ale ja marzyłam o ASP, o Warszawie, o świecie kolorów i światła.
W naszym bloku na Pradze wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Gdy dostałam się do liceum plastycznego, sąsiadka spod czwórki powiedziała mamie: „Pani Grażyno, a co z tego będzie miała? Będzie malować paznokcie na bazarze?”. Mama tylko westchnęła i przez tydzień nie odzywała się do mnie słowem. Ojciec rzucił mi pod nogi gazetę z ogłoszeniami o pracy: „Zobacz, tu szukają do Biedronki. Tam przynajmniej zarobisz na chleb”.
Ale ja się uparłam. Chodziłam do szkoły, rysowałam po nocach, dorabiałam korepetycjami z angielskiego dzieciakom z sąsiedztwa. Mój brat, Michał, był oczkiem w głowie rodziców – studiował informatykę na Politechnice i nigdy nie sprawiał problemów. „Czemu nie możesz być jak Michał?” – słyszałam niemal codziennie.
Wszystko zmieniło się w ostatniej klasie liceum. Zakochałam się po raz pierwszy – w chłopaku z klasy równoległej, Szymonie. Był inny niż wszyscy – cichy, zamyślony, pisał wiersze i rozumiał moje marzenia. To on pierwszy powiedział mi: „Anka, musisz spróbować. Jak nie teraz, to kiedy?”.
Egzaminy na ASP były najtrudniejszymi dniami mojego życia. Mama nie przyszła nawet zobaczyć mojej teczki prac. Ojciec powiedział tylko: „Nie licz na naszą pomoc”. Szymon czekał na mnie pod bramą uczelni z czekoladą i kwiatkiem z kiosku.
Kiedy dostałam list z uczelni, płakałam ze szczęścia. Ale w domu nikt się nie cieszył. Mama powiedziała: „Nie mam pieniędzy na twoje fanaberie”. Ojciec zamknął się w pokoju i trzaskał drzwiami przez pół dnia.
Wyjechałam do Warszawy z jedną walizką i dwustoma złotymi w kieszeni. Wynajęłam pokój na Targówku u starszej pani, która codziennie pytała mnie: „A rodzina dzwoni?”. Nie dzwonili.
Pierwszy rok był koszmarem – bieda, samotność, wieczne wyrzuty sumienia. Pracowałam w kawiarni na Nowym Świecie, malowałam portrety turystom pod Zamkiem Królewskim. Czasem płakałam po nocach do słuchawki telefonu – Szymon został w Lublinie i powoli oddalaliśmy się od siebie.
W święta wróciłam do domu. Przy stole panowała cisza. Michał opowiadał o nowym stażu w korporacji, mama nakładała barszcz bez słowa, ojciec patrzył przez okno.
– I co tam twoje malowanie? – zapytał nagle ojciec z przekąsem.
– Dostałam stypendium – odpowiedziałam cicho.
– To dobrze – rzuciła mama bez entuzjazmu.
Wróciłam do Warszawy z poczuciem pustki większej niż kiedykolwiek.
Na drugim roku poznałam Olgę – dziewczynę z Poznania, która miała podobną historię do mojej. Razem wynajęłyśmy kawalerkę na Bródnie i wspierałyśmy się nawzajem. To ona nauczyła mnie walczyć o siebie i nie przepraszać za swoje marzenia.
W trzecim roku studiów zadzwonił Szymon:
– Anka… przepraszam, ale poznałem kogoś…
Nie płakałam już wtedy. Może byłam już za bardzo przyzwyczajona do rozczarowań?
Po obronie dyplomu dostałam propozycję pracy w galerii sztuki na Powiślu. To był mój pierwszy prawdziwy sukces – własna wystawa, recenzja w lokalnej gazecie, gratulacje od wykładowców.
Zadzwoniłam do mamy:
– Mamo… miałam dziś wernisaż.
– To dobrze, Aniu – odpowiedziała chłodno. – Michał zaręczył się z Kasią.
Zrozumiałam wtedy, że nigdy nie będę dla nich powodem do dumy.
Przez kolejne lata budowałam swoje życie kawałek po kawałku – praca, kolejne wystawy, nowe znajomości. Olga wyjechała do Berlina, Michał kupił mieszkanie na kredyt i zaprosił mnie na parapetówkę tylko dlatego, że wypadało.
Pewnego dnia zadzwoniła mama:
– Tata miał udar…
Wróciłam do rodzinnego domu natychmiast. Ojciec leżał nieruchomo na łóżku, patrzył na mnie niewidzącym wzrokiem.
– Aniu… przepraszam…
To były jego ostatnie słowa do mnie.
Po pogrzebie zostałam sama z matką przy kuchennym stole.
– Nie rozumiem cię – powiedziała cicho. – Ale widzę, że jesteś szczęśliwa.
– Jestem… choć czasem bardzo samotna.
– Ja też…
Dziś mam trzydzieści dwa lata i własną pracownię na Pradze. Maluję obrazy inspirowane dzieciństwem i tęsknotą za akceptacją. Czasem odwiedzam mamę – rozmawiamy już spokojniej, choć nigdy nie będzie między nami bliskości o jakiej marzyłam.
Patrzę na swoje życie i zastanawiam się: czy warto było postawić wszystko na jedną kartę? Czy szczęście zawsze musi oznaczać samotność? A może to właśnie cena za spełnienie marzeń?
A wy… czy mieliście odwagę zawalczyć o siebie mimo sprzeciwu najbliższych?