Zostawiła mi dziecko i zniknęła – historia matki, która musiała zacząć wszystko od nowa
„Czy ona naprawdę zostawiła mi dziecko?” – ta myśl przeszyła mnie jak lodowaty prąd, kiedy zobaczyłam na progu mojej kawalerki w bloku na warszawskim Bródnie moją córkę, z niemowlęciem na rękach i pustką w oczach. Nazywam się Grażyna Maj, mam pięćdziesiąt dwa lata i nigdy nie sądziłam, że pewnego dnia zostanę matką po raz drugi – tym razem dla własnej wnuczki.
To był zwykły, szary listopadowy wieczór. Wróciłam z pracy w bibliotece, zmęczona, zmarznięta, z siatką zakupów. W korytarzu czekała na mnie Zuzanna – moja jedyna córka. Wyglądała inaczej niż zwykle: blada, roztrzęsiona, ubrana w za duży płaszcz. W ramionach trzymała maleńką dziewczynkę, zawiniętą w różowy kocyk.
– Mamo, musisz mi pomóc – powiedziała cicho, nie patrząc mi w oczy.
Zanim zdążyłam zapytać o cokolwiek, Zuzanna podała mi dziecko. Zrobiłam krok do tyłu, zaskoczona. Mała zaczęła płakać. Zuzanna odwróciła się na pięcie i wybiegła na klatkę schodową.
– Zuzia! Co ty robisz?! – krzyknęłam za nią, ale odpowiedziała mi tylko cisza i echo moich własnych kroków.
Wróciłam do mieszkania z płaczącym niemowlęciem na rękach. Moje serce waliło jak oszalałe. Próbowałam zadzwonić do córki – jej telefon był wyłączony. W torbie zostawionej przy drzwiach znalazłam tylko kilka ubranek, paczkę pieluch i kartkę: „Nie pytaj dlaczego. Muszę odejść. Opiekuj się nią. Przepraszam.”
Tamtej nocy nie spałam ani minuty. Przewijałam małą, karmiłam ją mlekiem modyfikowanym, które znalazłam w torbie. Patrzyłam na jej drobne rączki i zastanawiałam się: gdzie popełniłam błąd? Jak mogło do tego dojść?
Zuzanna była trudnym dzieckiem. Po śmierci mojego męża – jej ojca – zamknęła się w sobie. Miała wtedy trzynaście lat. Ja próbowałam być silna dla nas obu, ale nie zawsze mi wychodziło. Pracowałam na dwa etaty, żeby utrzymać mieszkanie i opłacić jej korepetycje. Często wracałam późno, a ona siedziała sama przed komputerem albo wychodziła z koleżankami.
Nasze relacje pogarszały się z roku na rok. Kłóciłyśmy się o wszystko: o szkołę, o chłopaków, o jej styl życia. Kiedy zaszła w ciążę na trzecim roku studiów pedagogicznych, byłam wściekła i przerażona jednocześnie.
– Jak mogłaś być taka nieodpowiedzialna?! – krzyczałam wtedy.
– Mamo, ja sobie poradzę! Nie potrzebuję twojej pomocy! – odcinała się Zuzanna.
Nie zaakceptowałam jej wyboru partnera – Bartka, chłopaka z problemami finansowymi i bez stałej pracy. Zuzanna zamieszkała z nim w wynajmowanym pokoju na Pradze. Przez kilka miesięcy nie miałyśmy kontaktu. Potem nagle wróciła – sama, bez Bartka i z dzieckiem.
Przez pierwsze dni po jej odejściu żyłam jak w amoku. Chodziłam do pracy jak automat, wracałam do domu i opiekowałam się małą Hanią. Sąsiadka z naprzeciwka, pani Basia, pomagała mi czasem przy kąpieli czy usypianiu wnuczki.
– Grażynko, dasz radę – mówiła ciepło. – Dzieci to błogosławieństwo, nawet jeśli pojawiają się nie w porę.
Ale ja czułam tylko żal i gniew. Dlaczego Zuzanna zostawiła mnie samą z tym wszystkim? Dlaczego nie mogłyśmy porozmawiać? Czy naprawdę byłam aż tak złą matką?
Minęły tygodnie. Pisałam do córki codziennie SMS-y: „Zuzia, odezwij się”, „Proszę, powiedz gdzie jesteś”, „Hania tęskni za tobą”. Bez odpowiedzi.
W pracy zaczęto szeptać za moimi plecami:
– Słyszałaś? Jej córka ją zostawiła…
– Podobno wnuczka jest chora…
Czułam się upokorzona i samotna jak nigdy dotąd.
Pewnego dnia zadzwonił do mnie Bartek.
– Pani Grażyno… czy Zuzanna jest u pani?
– Nie! Zostawiła mi Hanię i zniknęła! – wybuchłam płaczem.
Bartek milczał przez chwilę.
– Ona… ona ma depresję. Po porodzie było coraz gorzej. Ja też nie dałem rady…
Po tej rozmowie długo siedziałam przy kuchennym stole, patrząc przez okno na szare bloki. Zrozumiałam wtedy, że moja córka była bardziej zagubiona niż myślałam.
Zaczęły się schody codzienności: nocne pobudki, kolki, gorączki. Musiałam nauczyć się wszystkiego od nowa – przewijania, karmienia butelką, usypiania na rękach. Hania często płakała bez powodu. Ja płakałam razem z nią.
Pewnego wieczoru zadzwonił mój brat Marek:
– Grażyna, musisz zgłosić to na policję! Co jeśli Zuzanna zrobi sobie krzywdę?
– Nie mogę… Może wróci… Może potrzebuje czasu…
– Ty zawsze wszystko bierzesz na siebie! A co z tobą? Co z Hanią?
Rodzina podzieliła się na dwa obozy: jedni uważali mnie za bohaterkę, inni za naiwną idiotkę.
Mijały miesiące. Hania rosła zdrowo, zaczynała gaworzyć i uśmiechać się do mnie tym swoim bezzębnym uśmiechem. Powoli zaczynałam ją kochać jak własne dziecko.
W końcu po pół roku odezwała się Zuzanna – najpierw mailowo:
„Mamo… Przepraszam. Nie umiałam inaczej. Było mi tak źle… Bałam się wszystkiego: siebie, Hani, życia. Jestem w Krakowie u koleżanki ze studiów. Chodzę do psychologa. Potrzebuję czasu.”
Odpisałam natychmiast:
„Kocham cię. Czekamy na ciebie.”
Przez kolejne miesiące pisałyśmy coraz częściej. Zuzanna powoli wracała do siebie. W końcu przyjechała do Warszawy – chuda, zmieniona, ale spokojniejsza.
Spotkanie było trudne:
– Mamo…
– Zuza…
Przytuliłyśmy się obie zapłakane nad łóżeczkiem Hani.
Zuzanna zamieszkała ze mną na nowo. Było ciężko – musiałyśmy nauczyć się siebie od początku. Kłóciłyśmy się o wychowanie Hani:
– Nie możesz jej tak rozpieszczać!
– Ty byłaś za surowa wobec mnie!
Ale powoli budowałyśmy mosty tam, gdzie kiedyś były tylko ruiny.
Dziś Hania ma trzy lata i jest najradośniejszym dzieckiem pod słońcem. Ja jestem dla niej babcią i trochę mamą; Zuzanna wróciła na studia i pracuje dorywczo jako niania.
Czasem patrzę na naszą trójkę przy stole i myślę: czy można naprawić to, co zostało złamane? Czy wybaczenie naprawdę leczy rany? A może czasem trzeba po prostu nauczyć się kochać od nowa?
Co wy byście zrobili na moim miejscu? Czy potrafilibyście wybaczyć swojemu dziecku taką decyzję?