Zgaszona gwiazda: Historia Marii Nowickiej

Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. – Nie wracaj! – krzyknęła mama, a ja, mając siedemnaście lat i walizkę w ręku, wybiegłam na klatkę schodową. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że ten dźwięk będzie mi towarzyszył przez całe życie – dźwięk zamykanych drzwi, rozstań, odchodzenia.

Nazywam się Maria Nowicka. Dziś mam sześćdziesiąt pięć lat i siedzę w tramwaju linii 9, jadąc przez szare ulice Łodzi. W oknie widzę swoje odbicie – zmarszczki, cienie pod oczami, włosy farbowane na kasztanowy brąz. Kiedyś byłam piękna. Tak przynajmniej mówili mężczyźni i reżyserzy. Teraz jestem tylko starą kobietą z ciężką torbą na kolanach.

Ale wróćmy do początku. Wychowałam się w bloku na Retkini. Ojciec pił, matka krzyczała. Miałam młodszego brata, Pawła, który zawsze był jej oczkiem w głowie. Ja byłam tą zbędną – za głośną, za ambitną. „Po co ci te teatry? Z tego chleba nie będzie!” – powtarzała matka. Ale ja wiedziałam swoje. Chciałam być kimś innym niż ona.

Pierwszy raz uciekłam z domu po maturze. Zdałam do szkoły teatralnej w Warszawie. Ojciec nie przyszedł na rozdanie świadectw. Matka płakała, ale nie zatrzymała mnie. „Zobaczysz, wrócisz na kolanach” – rzuciła na pożegnanie.

Szkoła była jak inny świat. Tam poznałam Jacka – mojego pierwszego męża. Był starszy o siedem lat, miał już rolę w serialu i własne mieszkanie na Żoliborzu. Zakochałam się jak głupia. Po pół roku zamieszkaliśmy razem. Myślałam, że jestem szczęśliwa.

Ale Jacek miał swoje demony. Pił jeszcze więcej niż mój ojciec. Znikał na całe noce, wracał z podbitym okiem albo z perfumami innej kobiety na koszuli. Kiedyś znalazłam w jego telefonie SMS-y od jakiejś Ewy: „Było cudownie wczoraj…” Zrobiłam awanturę.

– Przesadzasz! – wrzasnął. – Jesteś zazdrosna i przewrażliwiona!

Wtedy pierwszy raz mnie uderzył. Spakowałam walizkę i wyszłam bez słowa.

Wróciłam do Łodzi, do matki. Przyjęła mnie chłodno.

– A nie mówiłam? – rzuciła tylko i wróciła do prasowania.

Przez rok pracowałam w Domu Kultury jako instruktorka teatralna dla dzieciaków z Bałut. To był najgorszy czas w moim życiu – czułam się nikim, porażką.

Aż pewnego dnia zadzwonił telefon.

– Pani Mario? Tu reżyser Andrzej Wrona z Teatru Nowego. Chciałbym panią zaprosić na przesłuchanie do roli Iriny w „Trzech siostrach”.

Serce mi stanęło. Pojechałam na próbę cała roztrzęsiona. Dostałam rolę! To był mój pierwszy sukces.

W teatrze poznałam drugiego męża – Piotra. Był scenografem, cichy, opiekuńczy. Oświadczył mi się po trzech miesiącach znajomości.

– Mario, chcę z tobą spędzić resztę życia – powiedział pewnego wieczoru przy winie.

Zgodziłam się bez wahania. Myślałam: teraz będzie dobrze.

Ale nie było. Piotr był zazdrosny o każdy mój sukces. Gdy dostałam główną rolę w serialu „Kamienica”, zaczął pić i robić awantury.

– Myślisz, że jesteś lepsza ode mnie? Że możesz mieć każdego?

Zdradził mnie z naszą wspólną koleżanką z teatru. Odeszłam od niego po dwóch latach małżeństwa.

Znów zostałam sama.

Wtedy pojawił się Michał – młodszy ode mnie o dziesięć lat operator kamery z planu serialu. Był czuły, zabawny, pełen energii.

– Mario, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam – szeptał mi do ucha po nocach.

Zakochałam się bez pamięci. Ale Michał chciał dziecka. Ja już nie mogłam mieć dzieci – po poronieniu lekarze powiedzieli mi, że to koniec.

– Przepraszam – powiedział pewnego dnia Michał i spakował swoje rzeczy.

Zostały mi tylko role epizodyczne i samotność.

Brat Paweł zrobił karierę jako prawnik w Warszawie. Rzadko dzwonił. Matka zachorowała na raka i przez ostatnie miesiące życia opiekowałam się nią sama.

– Przepraszam cię… – wyszeptała przed śmiercią. – Nie umiałam cię kochać tak jak Pawła…

Pochowałyśmy ją razem z bratem bez łez.

Po śmierci matki Paweł zadzwonił:

– Mario, sprzedajmy mieszkanie i podzielmy się pieniędzmi.

– A co z rzeczami mamy?

– Sprzedaj wszystko albo wyrzuć.

Tak zrobiłam.

Od tamtej pory żyję sama w kawalerce na Widzewie. Czasem odwiedza mnie sąsiadka Zofia albo była koleżanka z teatru, Basia.

– Mario, chodź do nas na święta! – zaprasza Zofia co roku.

Ale ja wolę być sama. W święta oglądam stare filmy z moim udziałem i płaczę nad tym, co straciłam.

Kilka miesięcy temu pojawiła się szansa na powrót do teatru – mała rola babci w nowej sztuce dla młodzieży.

Na próbie reżyserka powiedziała:

– Pani Mario, proszę mniej patosu! To nie Teatr Narodowy!

Poczułam się upokorzona jak nigdy wcześniej.

Wróciłam do domu i przez tydzień nie wychodziłam z łóżka.

Dziś jadę tramwajem na spotkanie z Basią. Może wypijemy kawę i powspominamy stare czasy? Może znów poczuję się potrzebna?

Patrzę na swoje odbicie i pytam: czy jeszcze coś mnie czeka? Czy można zacząć od nowa po tylu porażkach?

A wy? Czy kiedykolwiek czuliście się tak bardzo samotni mimo tłumu wokół? Co daje wam siłę rano wstać z łóżka?