Zatrzaśnięte drzwi, zamknięte serce – opowieść matki, która oddała wszystko
– Michał, otwórz, to ja! – wołałam cicho, stukając w drzwi, choć już wiedziałam, że nie powinnam tu być o tej porze. Ale przecież zawsze przychodziłam rano, zanim ruszyli do pracy. Zawsze cieszył się na domowy bigos i świeże bułki. Dziś jednak coś było inaczej.
Drzwi otworzyły się tylko na szerokość łańcucha. Zza nich wyjrzała twarz mojego syna – chłodna, obca, jakby nie poznawał własnej matki.
– Mamo, co ty wyprawiasz? Jest siódma rano! – szepnął zniecierpliwiony. – Kinga jeszcze śpi. Nie możesz tak po prostu przychodzić bez zapowiedzi.
Zamarłam. W dłoniach ściskałam pojemnik z bigosem i reklamówkę z firankami, które miały pasować do ich nowego salonu. Przez chwilę miałam nadzieję, że zaraz się uśmiechnie, przytuli mnie jak dawniej i powie: „Dzięki, mamo, jesteś kochana”.
Ale on tylko patrzył na mnie twardo, jakby patrzył na akwizytora.
– Michał… – zaczęłam niepewnie. – Przyniosłam wam jedzenie. I firanki… Pomyślałam, że będą pasować do tych serwetek, co ostatnio kupiłam…
– Mamo, proszę cię… – westchnął ciężko. – Nie rób tego więcej. Kinga nie chce, żeby ktoś wchodził do mieszkania bez zapowiedzi. Zmieniliśmy zamek. Oddaj mi klucz.
Oddaj klucz? Jakby chciał odciąć mnie od swojego życia. Jakby chciał powiedzieć: „Nie jesteś już częścią naszej rodziny”.
– Michał… – głos mi się załamał. – Przecież zawsze miałam klucz. Gdyby coś się stało… Gdybyście potrzebowali pomocy…
– Nic nam nie jest. Jesteśmy dorośli. Proszę cię, nie przychodź tak wcześnie. I nie przynoś rzeczy bez pytania. To nasz dom.
Zatrzasnął drzwi.
Stałam na klatce schodowej jak zbity pies. W uszach dźwięczały mi jego słowa: „To nasz dom”. Czyli ja już nie mam w nim miejsca?
Zeszłam po schodach powoli, z bigosem i firankami w rękach. Sąsiadka z parteru spojrzała na mnie ze współczuciem.
– Pani Aniu, wszystko w porządku? – zapytała cicho.
Pokręciłam głową i poprosiłam ją, żeby przekazała Michałowi jedzenie. Nie miałam siły wracać na górę.
Wsiadłam do tramwaju do pracy i poczułam łzy pod powiekami. Próbowałam je powstrzymać – przecież w pracy muszę być silna, uśmiechnięta, pomocna dla innych. Ale w środku byłam rozbita na tysiąc kawałków.
Całe życie podporządkowałam Michałowi. Urodziłam go późno – miałam już 37 lat i lekarze mówili, że to cud. Mój mąż Janek płakał ze szczęścia, gdy pierwszy raz trzymał syna na rękach. Od tamtej pory wszystko było dla Michała: najlepsze ubrania, korepetycje z angielskiego, wyjazdy nad morze i w góry, nawet wtedy gdy ledwo wiązaliśmy koniec z końcem.
Pamiętam, jak przez dziesięć lat spłacaliśmy kredyt na mieszkanie dla niego. Odkładaliśmy każdy grosz – nie pojechaliśmy nawet na rocznicową wycieczkę do Krakowa, bo trzeba było kupić nową lodówkę do jego kawalerki.
A potem przyszła Kinga.
Na początku była miła – przynosiła ciasto na święta, pytała o przepisy na pierogi. Myślałam: „Będzie jak córka”. Ale szybko zaczęła wyznaczać granice. Najpierw prosiła o mniej wizyt, potem o wcześniejsze telefony przed przyjściem. Michał powtarzał jej słowa: „Mamo, daj nam trochę prywatności”.
Nie rozumiałam tego. Przecież rodzina jest od tego, żeby być razem! Moja mama była zimna i obojętna – nigdy nie przytuliła mnie bez powodu. Przysięgłam sobie: moje dziecko nigdy nie poczuje się samotne.
A teraz?
W pracy nie mogłam się skupić. Koleżanka z biura zauważyła moje czerwone oczy.
– Aniu, co się stało?
– Nic… Syn mnie dziś nie wpuścił do mieszkania – wyszeptałam.
– Może przesadzasz? Młodzi teraz chcą mieć własne życie…
Ale czy to znaczy odciąć matkę? Czy to znaczy wymienić zamek bez słowa?
Wieczorem Janek wrócił z pracy zmęczony i od razu zauważył mój nastrój.
– Co się stało?
Opowiedziałam mu wszystko. Siedział długo w milczeniu.
– Może rzeczywiście za bardzo się wtrącamy? – powiedział w końcu cicho.
Poczułam ukłucie żalu.
– Ty też tak myślisz? Że jestem nachalna? Że nie powinnam pomagać?
– Nie o to chodzi… Ale Michał jest dorosły. Ma żonę. Musimy się pogodzić z tym, że nie jesteśmy już najważniejsi.
Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o tym wszystkim, co zrobiłam dla syna. O tych wszystkich dniach spędzonych na gotowaniu jego ulubionych potraw, o nocach przy gorączce, o strachu przed maturą i pierwszą pracą.
Rano zadzwoniłam do Michała.
– Synku… Chciałam tylko powiedzieć…
– Mamo, proszę cię… Daj nam trochę spokoju. Kinga jest w ciąży i bardzo się denerwuje przez te twoje wizyty.
Ciąża? Nawet tego mi nie powiedzieli! Dowiaduję się przypadkiem!
– Michał… Dlaczego nic mi nie mówisz? Przecież jestem twoją matką!
– Bo boisz się odpuścić! Wszystko musisz wiedzieć pierwsza! Pozwól nam żyć po swojemu!
Rozłączył się.
Przez kolejne dni chodziłam jak cień. Janek próbował mnie pocieszać:
– Daj im czas. Może jak urodzi się dziecko, wszystko się zmieni.
Ale ja czułam tylko pustkę.
W niedzielę przyszła do mnie Kinga z Michałem. Usiadła naprzeciwko mnie przy stole i spojrzała prosto w oczy:
– Pani Aniu… Proszę się nie obrażać, ale musimy postawić granice. Chcemy być samodzielni. Nie potrzebujemy już pomocy w gotowaniu czy sprzątaniu. Jeśli będziemy czegoś potrzebować – zadzwonimy.
Michał siedział obok niej ze spuszczoną głową.
– Synku… Ja tylko chciałam dobrze…
Kinga westchnęła:
– Wiem, ale czasem za dużo to też niedobrze.
Po ich wyjściu płakałam długo. Czułam się jak wyrzucona za burtę własnego życia.
Próbowałam zająć się czymś innym – zapisałam się na zajęcia jogi dla seniorów, zaczęłam czytać książki o relacjach rodzinnych. Wszędzie powtarzano: „Daj dzieciom wolność”. Ale jak mam to zrobić? Jak mam przestać kochać?
Minęły tygodnie. Michał dzwonił rzadko – krótko informował o stanie Kingi i dziecka. Nie zaprosili mnie na badanie USG ani na pierwsze zakupy dla wnuka.
W końcu urodziła się Zosia – moja pierwsza wnuczka. Michał zadzwonił dopiero dwa dni po porodzie:
– Mamo… Urodziła się Zosia. Wszystko dobrze.
Chciałam pobiec do szpitala z kwiatami i prezentami, ale Janek mnie powstrzymał:
– Poczekaj aż sami cię zaproszą.
Czekałam tydzień na telefon. W końcu Kinga napisała SMS-a: „Można odwiedzić nas w niedzielę między 15 a 16”.
Przyniosłam tort i ubranka dla Zosi. Siedziałam godzinę na kanapie i patrzyłam na maleństwo przez szybkę łóżeczka – nie pozwolili mi jej wziąć na ręce.
Po powrocie do domu rozpłakałam się jak dziecko.
Janek próbował mnie pocieszyć:
– Może kiedyś docenią wszystko, co dla nich zrobiłaś…
Ale ja już wiedziałam: mój czas minął.
Czasem patrzę przez okno na plac zabaw pod blokiem Michała i widzę go z Zosią na rękach. Nie podchodzę już bliżej – boję się kolejnego odrzucenia.
Czy naprawdę bycie matką oznacza rezygnację z siebie? Czy miłość zawsze musi boleć?
Może przesadziłam z troską? Może powinnam była wcześniej nauczyć się odpuszczać? Ale czy można przestać być matką tylko dlatego, że dziecko dorosło?
Czasem pytam siebie: czy gdybym kochała mniej – byłoby nam łatwiej? Czy ktoś potrafi odpowiedzieć matce na takie pytanie?