Zabrałam podarki i odeszłam na zawsze – historia Joanny z Mazur
Drzwi trzasnęły z hukiem, a echo tego dźwięku odbiło się w mojej głowie jak wyrok. Stałam na progu rodzinnego domu w Szczytnie, ściskając w dłoniach torby pełne prezentów – czekolady, kawy, drobnych upominków dla dzieciaków. Moje własne dzieci stały za mną, niepewne, czy mają płakać, czy pytać, dlaczego babcia i dziadek nie chcą ich wpuścić. Wtedy poczułam, że to koniec. Że nie wrócę tu już nigdy. Nawet na pogrzeb.
Moje imię to Joanna. Jestem najstarszą z czwórki rodzeństwa. Wychowałam się w starej mazurskiej kamienicy, gdzie zimą ściany przesiąkały wilgocią, a latem słońce nie zaglądało do kuchni. Ojciec, Stanisław, był kierowcą ciężarówki – wracał do domu raz na tydzień, zawsze zmęczony, zawsze zły. Matka, Krystyna, pracowała w sklepie spożywczym i wiecznie narzekała na wszystko: na życie, na pieniądze, na dzieci. Najbardziej na mnie.
Już jako ośmiolatka musiałam gotować obiady dla młodszych – Pawła, Magdy i najmłodszego Tomka. Zamiast bawić się na podwórku, stałam przy kuchence i mieszałam zupę. „Joanna! Znowu przypaliłaś ziemniaki!” – krzyczała matka. „Nie nadajesz się do niczego!” Ojciec tylko wzdychał i rzucał: „Nie płacz, bo ci jeszcze dołożę”.
W szkole byłam outsiderką. Dzieciaki śmiały się ze mnie: „Joanka-niańka!”, „Znowu śmierdzi cebulą!”. Nauczyciele widzieli, że coś jest nie tak, ale nikt nie reagował. Raz próbowałam powiedzieć wychowawczyni, że boję się wracać do domu. Spojrzała na mnie z politowaniem i powiedziała: „Wszyscy mamy ciężko”.
Najgorsze były święta. Zamiast radości – napięcie. Ojciec pił więcej niż zwykle, matka płakała nad karpiem. Kiedy miałam piętnaście lat, Paweł rozbił szybę w kuchni. Matka zwaliła winę na mnie: „Gdybyś go pilnowała!” Dostałam wtedy pierwszy raz w twarz od ojca. Potem już poszło lawinowo – za każdą drobnostkę.
Po podstawówce chciałam iść do liceum plastycznego w Olsztynie. Marzyłam o malowaniu, o innym życiu. Ojciec nawet nie pozwolił mi dokończyć zdania: „Będziesz fryzjerką jak twoja ciotka Irena. Przynajmniej zawsze będziesz miała robotę.” Matka tylko przytaknęła: „Nie stać nas na twoje fanaberie”.
Zacisnęłam zęby i poszłam do technikum fryzjerskiego. Przez cztery lata uczyłam się zawodu, którego nienawidziłam. Po szkole pracowałam w salonie pani Danuty – kobiety twardej jak stal, ale przynajmniej sprawiedliwej. To ona pierwsza powiedziała mi: „Joasiu, masz dobre serce, ale musisz nauczyć się stawiać granice”.
W wieku dziewiętnastu lat poznałam Michała – chłopaka z sąsiedztwa, który pracował w tartaku. Był czuły i opiekuńczy, zupełnie inny niż mężczyźni z mojej rodziny. Po roku zamieszkaliśmy razem w wynajętej kawalerce w Mrągowie. Rodzice byli wściekli: „Jak możesz nas zostawić?! Kto zajmie się rodzeństwem?” – wrzeszczała matka przez telefon.
Przez pierwsze miesiące żyliśmy biednie – Michał zarabiał grosze, ja dorabiałam po godzinach jako fryzjerka mobilna. Ale byliśmy szczęśliwi. W końcu poczułam się wolna.
Kiedy urodziła się nasza córka Lena, zadzwoniłam do matki z nadzieją na pojednanie:
– Mamo… zostałaś babcią.
– Nie licz na to, że przyjadę ci pomagać – usłyszałam chłodno. – Sama sobie wybrałaś taki los.
Płakałam całą noc.
Michał próbował mnie pocieszać:
– Asia, masz nas. Jesteśmy rodziną.
Ale ja długo nie potrafiłam uwierzyć, że zasługuję na szczęście.
Po kilku latach urodził się syn – Kuba. Wtedy postanowiłam spróbować jeszcze raz naprawić relacje z rodzicami. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia; kupiłam prezenty dla wszystkich: dla matki krem do rąk i ciepły szal, dla ojca nowy portfel, dla rodzeństwa książki i słodycze.
Michał był sceptyczny:
– Asia… po co się znów narażasz?
– Muszę spróbować – odpowiedziałam cicho.
Pojechaliśmy całą rodziną do Szczytna. Już od progu poczułam chłód – nie tylko ten fizyczny od nieszczelnych okien, ale przede wszystkim emocjonalny.
Matka spojrzała na mnie z pogardą:
– O! Wielka pani przyjechała! Pewnie po pieniądze?
Ojciec nawet nie podszedł przywitać wnuków.
Paweł siedział w kącie z piwem; Magda przewracała oczami; Tomek udawał, że mnie nie zna.
Wyciągnęłam torby z prezentami:
– Przywiozłam wam coś…
Matka prychnęła:
– Myślisz, że kupisz sobie przebaczenie? Lepiej byś pomogła mi w domu zamiast się lansować!
Ojciec podszedł blisko:
– Po co tu wróciłaś? Nie jesteś już częścią tej rodziny!
Lena schowała się za moimi plecami; Kuba zaczął płakać.
Wtedy coś we mnie pękło.
Bez słowa odwróciłam się na pięcie i wyszłam z domu, ciągnąc za sobą dzieci i torby z prezentami.
Za plecami usłyszałam jeszcze:
– I nie waż się tu więcej pokazywać!
Wróciłam do Mrągowa roztrzęsiona. Przez kilka dni nie mogłam spać ani jeść. Michał trzymał mnie za rękę:
– Zrobiłaś wszystko co mogłaś. Teraz czas zadbać o siebie i o naszą rodzinę.
Minęły lata. Rodzice już nie żyją – dowiedziałam się o tym przypadkiem od sąsiadki podczas zakupów na targu:
– Joasiu… twoja mama umarła tydzień temu. Ojciec zaraz po niej.
Nie pojechałam na pogrzeb.
Czasem pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była wybaczyć? Ale potem patrzę na Lenę i Kubę – widzę ich uśmiechy i wiem jedno: nie pozwolę nigdy nikomu ich skrzywdzić tak jak mnie skrzywdzono.
Czy naprawdę można zerwać więzy krwi bez żalu? Czy czasem trzeba wybrać siebie zamiast rodziny? Co wy byście zrobili na moim miejscu?