W autobusie na granicy wytrzymałości: Opowieść o wyborach, które zmieniają wszystko

Wpadłam do autobusu linii 179 niemal w ostatniej chwili, z torbą na ramieniu i głową pełną myśli o tym, jak bardzo nienawidzę listopadowych wieczorów w Warszawie. Byłam wykończona po kolejnej zmianie w szpitalu dziecięcym na Woli – pielęgniarka oddziałowa, trzydziestka na karku, a czułam się jak babcia po maratonie. Gdy tylko drzwi się zamknęły, autobus szarpnął, a ja ledwo złapałam równowagę. Wtedy usłyszałam głos: „Proszę, niech pani usiądzie. Wygląda pani, jakby miała się zaraz przewrócić.” Spojrzałam – młody mężczyzna, może trochę starszy ode mnie, z nieco ironicznym uśmiechem i oczami, które wydawały się widzieć więcej niż reszta świata.

– Dziękuję – wydusiłam i usiadłam ciężko, czując, jak napięcie powoli schodzi z moich ramion. On usiadł obok mnie, kiedy tylko zwolniło się miejsce. – Pracuje pani w szpitalu? – zapytał po chwili.

– Tak. Oddział dziecięcy. Dziś miałam dyżur od szóstej rano. – Uśmiechnęłam się słabo.

– To musi być ciężkie. Ja bym nie dał rady. Mam na imię Michał.

– Jagoda – odpowiedziałam, wyciągając rękę.

Rozmawialiśmy przez całą drogę. O dzieciach, o tym, jak trudno jest patrzeć na ich cierpienie i jak bardzo potrafią rozjaśnić dzień jednym uśmiechem. Michał opowiadał o swojej pracy w agencji reklamowej – zupełnie inny świat. Był zabawny, inteligentny i miał w sobie coś magnetycznego. Zanim się zorientowałam, przegapiłam swój przystanek.

– Chyba muszę wysiąść tutaj i wrócić pieszo – zaśmiałam się nerwowo.

– To może pójdę z tobą? – zaproponował Michał.

Tak zaczęła się nasza historia. Spotykaliśmy się coraz częściej – kawa po pracy, spacery po Łazienkach, wieczory filmowe u niego w mieszkaniu na Mokotowie. Moja mama była zachwycona: „Wreszcie ktoś normalny!” – powtarzała przy każdej okazji. Mój brat Bartek był bardziej sceptyczny: „Uważaj na tych z reklamówki. Oni zawsze coś sprzedają.” Ale ja byłam szczęśliwa jak nigdy.

Pierwsze rysy pojawiły się szybciej, niż się spodziewałam. Michał nie lubił zwierząt – a ja miałam psa ze schroniska, starego kundelka o imieniu Fafik. Kiedy pierwszy raz przyszedł do mnie do mieszkania na Ochocie, Fafik wybiegł mu na powitanie.

– O matko, nie wiedziałem, że masz psa – skrzywił się Michał i odsunął się od drzwi.

– Jest łagodny. Nie bój się.

– Nie boję się, po prostu… nie przepadam za zwierzętami w domu. Sierść wszędzie, smród… – mruknął pod nosem.

Zignorowałam to wtedy. Przecież nie każdy musi kochać psy. Ale kiedy Fafik próbował wskoczyć mu na kolana podczas filmu, Michał odsunął go nogą tak gwałtownie, że pies zapiszczał.

– Ej! – zawołałam ostro. – Nie rób tak!

– Przepraszam, ale nie lubię jak coś mnie dotyka bez ostrzeżenia – odpowiedział chłodno.

Zrobiło mi się przykro. Przez resztę wieczoru atmosfera była napięta. Michał próbował żartować, ale ja już nie potrafiłam się śmiać.

Kolejne tygodnie przyniosły więcej takich drobnych zgrzytów. Michał nie rozumiał mojej pracy – uważał ją za „misję bez sensu” i powtarzał: „Za te pieniądze? Przecież mogłabyś robić coś lepszego.” Kiedy opowiadałam mu o dzieciach z oddziału onkologicznego, wzruszał ramionami: „Nie możesz wszystkich uratować.” Czułam się coraz bardziej samotna w tym związku.

Pewnego dnia zaprosiłam go na rodzinny obiad do moich rodziców w Piasecznie. Mama przygotowała rosół i schabowe, Bartek przyniósł swoją nową dziewczynę Olę. Atmosfera była ciepła do momentu, gdy Fafik wszedł do salonu i położył łeb na kolanach Michała.

– Może byście zamknęli tego psa? Przeszkadza mi jeść – powiedział głośno Michał.

Zapadła cisza. Mama spojrzała na mnie pytająco.

– Fafik tu mieszka dłużej niż ja – odpowiedziałam cicho.

Po obiedzie Bartek podszedł do mnie w kuchni:

– Jagoda, on cię nie szanuje. Widzisz to?

– Przesadzasz – próbowałam się bronić.

– Nie przesadzam. Zobaczysz sama.

Wieczorem Michał zaproponował wspólne mieszkanie:

– Mam większe mieszkanie niż ty. Po co masz płacić za wynajem? Przeprowadź się do mnie.

– A Fafik?

– No właśnie… Zastanów się nad tym psem. Może twoi rodzice by go wzięli? Albo brat? U mnie nie ma miejsca na zwierzęta.

Poczułam zimny dreszcz na plecach. Czy naprawdę miałabym oddać psa, który był ze mną przez najgorsze chwile życia? Który spał przy moim łóżku po śmierci taty i lizał łzy z mojej twarzy?

– Nie mogę tego zrobić – powiedziałam stanowczo.

Michał wzruszył ramionami:

– To twój wybór. Ale pamiętaj – ja nie zamierzam żyć w domu pełnym sierści i hałasu.

Przez kilka dni unikaliśmy rozmów o przeprowadzce. W pracy byłam rozkojarzona, pielęgniarki pytały czy wszystko u mnie w porządku. Nawet dzieci zauważyły zmianę:

– Pani Jagodo, dlaczego jest pani smutna? – zapytała mała Zosia z oddziału.

Nie wiedziałam co odpowiedzieć.

W końcu zadzwoniła do mnie mama:

– Jagódko, musisz wybrać to, co dla ciebie najważniejsze. Miłość to nie tylko motyle w brzuchu. To szacunek i akceptacja tego, kim jesteś naprawdę.

Tej nocy długo płakałam przy Fafiku. On położył łeb na moich kolanach i patrzył na mnie swoimi mądrymi oczami.

Następnego dnia spotkałam się z Michałem nad Wisłą.

– Podjęłaś decyzję? – zapytał bez emocji.

– Tak. Zostaję tu gdzie jestem. Z moim psem i moją pracą. Jeśli nie możesz tego zaakceptować… to koniec.

Michał spojrzał na mnie długo i bez słowa odszedł w stronę mostu Poniatowskiego.

Przez kilka tygodni czułam pustkę i żal. Ale z każdym dniem było mi lżej. Zrozumiałam, że czasem trzeba wybrać siebie – nawet jeśli oznacza to samotność przez jakiś czas.

Dziś wiem jedno: kompromisy są ważne, ale nigdy kosztem własnych wartości i tych, których kochamy najbardziej bezwarunkowo. Czy naprawdę warto rezygnować z siebie dla kogoś innego? Czy miłość bez akceptacji to jeszcze miłość?