Tylko on mnie rozumie – historia o miłości, samotności i rodzinnych ranach

– Znowu ten pies! – wrzasnęła teściowa, trzaskając drzwiami kuchni tak mocno, że aż zadrżały szklanki na stole. – Czy ty w ogóle widzisz, co się dzieje z twoim dzieckiem?!

Stałam przy kuchence, mieszając kaszę dla Borysa. W powietrzu unosił się zapach gotowanego mięsa i marchewki. Za mną, w wózku, leżała moja córeczka, Zosia. Miała cztery miesiące i płakała już od pół godziny. Ale ja nie mogłam oderwać się od garnka. Borys patrzył na mnie tymi swoimi brązowymi oczami – jedynymi, które nigdy mnie nie oceniały.

– On mnie rozumie – szepnęłam do siebie, ignorując krzyki teściowej.

– Co ty powiedziałaś?! – usłyszałam za plecami. – Że pies cię rozumie? A ja? A Michał? A twoje dziecko?!

Odwróciłam się powoli. Teściowa stała w drzwiach, cała czerwona ze złości. W rękach ściskała pieluchę Zosi.

– Może gdyby ktoś mnie kiedyś zrozumiał, nie musiałabym szukać pocieszenia u psa – odpowiedziałam cicho.

Wiedziałam, że to ją zaboli. Ale nie mogłam już dłużej udawać.

Michał wrócił z pracy późno tego dnia. Wszedł do mieszkania, rzucił klucze na komodę i od razu zobaczył bałagan: zabawki Zosi porozrzucane po podłodze, miski Borysa na środku salonu, sterta nieuprasowanych ubrań na kanapie.

– Magda, co tu się dzieje? – zapytał zmęczonym głosem.

– Nic – odpowiedziałam bez emocji. – Wszystko pod kontrolą.

– Widzę. Mama dzwoniła do mnie trzy razy. Mówiła, że Zosia płakała cały dzień.

– Bo ząbkuje! – wybuchłam nagle. – Nie jestem robotem! Nie dam rady wszystkiego ogarnąć!

Michał westchnął i usiadł na krześle. Borys natychmiast podszedł do niego i położył łeb na kolanach. Michał pogłaskał go odruchowo.

– Może powinnaś… – zaczął ostrożnie.

– Co? Oddać psa? – przerwałam mu. – Bo tak byłoby wszystkim wygodniej?

Zapadła cisza. Michał patrzył na mnie długo, jakby próbował zrozumieć, co się ze mną dzieje. Ale nie rozumiał. Nikt nie rozumiał.

Borys był ze mną od śmierci mamy. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i świat rozpadł mi się na kawałki. Ojciec wyjechał za granicę do pracy i zostałam sama w pustym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. To wtedy przygarnęłam Borysa ze schroniska. Był chudy, przestraszony i miał bliznę na łapie. Od pierwszego dnia spał ze mną w łóżku, a kiedy płakałam nocami, lizał mi ręce i tulił się do mnie tak mocno, jakby chciał zabrać cały mój ból.

Kiedy poznałam Michała na studiach, wydawało mi się, że wszystko się ułoży. On był spokojny, poukładany, miał dobrą pracę w IT i własne mieszkanie na Ursynowie. Zaproponował mi wspólne życie po dwóch latach związku.

– Ale Borys idzie ze mną – powiedziałam stanowczo.

Michał tylko się uśmiechnął.

– Jasne. Lubię psy.

Na początku wszystko było dobrze. Chodziliśmy razem na spacery po Lesie Kabackim, gotowaliśmy obiady dla siebie i dla Borysa (on miał swoją miskę na stole). Michał czasem żartował:

– Jeszcze trochę i będziesz mu gotować lepiej niż mnie!

Nie wiedział wtedy, jak bardzo miał rację.

Kiedy zaszłam w ciążę, zaczęły się schody. Hormony szalały, a ja coraz częściej czułam się samotna i przytłoczona. Michał pracował coraz więcej, a ja całe dnie spędzałam sama z psem i rosnącym brzuchem. Borys był moim jedynym towarzyszem.

Po porodzie wszystko się pogorszyło. Zosia była wymagającym dzieckiem – kolki, alergie, bezsenne noce. Michał wracał późno z pracy albo zostawał na nadgodzinach. Teściowa przyjeżdżała codziennie „pomagać”, ale tak naprawdę tylko krytykowała wszystko, co robiłam.

– Dziecko powinno być najważniejsze! – powtarzała mi bez końca.

A ja czułam się coraz bardziej winna za to, że czasem marzę tylko o tym, żeby zamknąć się z Borysem w łazience i płakać mu w futro.

Pewnego dnia wydarzyło się coś, czego nigdy sobie nie wybaczę.

Było popołudnie, padał deszcz. Zosia spała w swoim łóżeczku, a ja siedziałam na podłodze w kuchni i głaskałam Borysa po brzuchu. Nagle usłyszałam przeraźliwy płacz dziecka. Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam do pokoju – Zosia leżała cała czerwona od płaczu, a obok niej stała teściowa z miną pełną pogardy.

– Gdzie byłaś?! – wrzasnęła. – Pies ważniejszy niż własne dziecko?!

Nie odpowiedziałam. Po prostu zabrałam Zosię na ręce i wyszłam z pokoju.

Wieczorem Michał przyszedł do mnie do kuchni.

– Musimy porozmawiać – powiedział cicho.

Wiedziałam już wtedy, co chce powiedzieć.

– Chcesz żebym oddała Borysa? – zapytałam bez ogródek.

– Nie… Ja… Po prostu… Magda, ty potrzebujesz pomocy. To nie jest normalne… Ty go traktujesz jak człowieka!

Poczułam jakby ktoś uderzył mnie pięścią w brzuch.

– Bo tylko on mnie rozumie! – krzyknęłam przez łzy. – Ty nie widzisz jaka jestem zmęczona! Ty nie widzisz jak bardzo się boję!

Michał próbował mnie objąć, ale odsunęłam się gwałtownie.

– Nie dotykaj mnie! – syknęłam.

Tej nocy spałam z Borysem na kanapie w salonie. Zosia płakała kilka razy w nocy; Michał do niej wstawał. Rano obudziłam się z bólem głowy i poczuciem winy większym niż kiedykolwiek wcześniej.

Przez kolejne tygodnie sytuacja tylko się pogarszała. Teściowa coraz częściej groziła mi sądem rodzinnym:

– Jeśli nie zaczniesz zajmować się dzieckiem jak należy, zadzwonię gdzie trzeba!

Michał był coraz bardziej nieobecny; zamykał się w pracy albo wychodził pobiegać wieczorami.

A ja coraz bardziej zamykałam się w sobie. Jedynym światłem był dla mnie Borys – jego ciepłe futro pod moją dłonią, jego spokojny oddech przy mojej twarzy nocą.

W końcu przyszedł dzień decyzji.

Michał wrócił wcześniej z pracy i usiadł naprzeciwko mnie przy stole.

– Magda… Ja cię kocham. Ale tak dalej być nie może. Albo zaczniesz leczyć się… albo… musimy się rozstać.

Patrzyłam na niego długo w milczeniu. W końcu skinęłam głową.

Zgodziłam się pójść do psychologa. Diagnoza: depresja poporodowa i nierozwiązana żałoba po mamie sprzed lat.

Zaczęłam terapię; powoli uczyłam się rozmawiać z ludźmi o swoich uczuciach zamiast zamykać je przed światem i tulić tylko psa.

Dziś minął rok od tamtych wydarzeń. Nadal kocham Borysa całym sercem; jest ze mną każdego dnia i zawsze będzie moim przyjacielem. Ale nauczyłam się też być mamą dla Zosi i żoną dla Michała – choć nie było to łatwe ani szybkie.

Czasem patrzę na siebie sprzed roku i pytam: czy naprawdę można kochać zwierzę bardziej niż ludzi? Czy to ucieczka przed bólem czy prawdziwa miłość? Jak myślicie?