Teść codziennie pożera nasz spokój – a ja już nie mam siły walczyć

Wszedłem do mieszkania i już od progu poczułem ten znajomy zapach smażonej cebuli i kiełbasy. Zanim zdjąłem buty, usłyszałem głośny śmiech – to teść, pan Ryszard, siedział przy naszym stole, z talerzem pełnym bigosu. Moja żona, Marta, krzątała się przy kuchence, a dzieci biegały wokół stołu. Znowu. Codziennie to samo.

– O, Krzysiek! – zawołał teść z ustami pełnymi jedzenia. – Chodź, siadaj! Jeszcze trochę zostało!

Nie odpowiedziałem. Przeszedłem do łazienki, zamknąłem drzwi i oparłem się o zimne kafelki. Oddychałem ciężko. Ile jeszcze wytrzymam? Od miesięcy nasze życie toczy się wokół wizyt pana Ryszarda. Każdego dnia przychodzi do nas „na chwilę”, a zostaje do wieczora. Zjada wszystko, co znajdzie w lodówce, komentuje programy w telewizji, czasem nawet przysypia na naszej kanapie.

Kiedyś byłem wdzięczny za jego pomoc. Gdy straciłem pracę w drukarni w Poznaniu, a Marta została zwolniona z przedszkola, nie mieliśmy gdzie się podziać. Ryszard zaproponował nam swoje mieszkanie w Katowicach – kawalerkę po zmarłej teściowej. Przyjęliśmy to jak dar od losu. Przeprowadzka była trudna, dzieci płakały za kolegami, a my zaczynaliśmy wszystko od nowa.

Pierwsze tygodnie były ciężkie. Żyliśmy z oszczędności, które topniały szybciej niż śnieg na wiosnę. Marta próbowała dorabiać korepetycjami, ja łapałem się dorywczych prac – rozwoziłem pizzę, nosiłem paczki w magazynie. W końcu dostałem etat w hurtowni budowlanej. Wydawało się, że wychodzimy na prostą.

Ale wtedy zaczął się ten koszmar. Ryszard najpierw wpadał raz na tydzień, potem co drugi dzień, aż w końcu codziennie o siedemnastej słyszałem jego klucz w zamku (bo przecież „to jego mieszkanie”).

– Dzieciaki! Dziadek przyniósł wam czekoladę! – wołał głośno.

A potem siadał do stołu i jadł wszystko, co Marta ugotowała na dwa dni. Zostawały nam resztki chleba i zimna herbata.

Próbowałem rozmawiać z Martą:

– Kochanie, musimy coś z tym zrobić. On nie daje nam żyć.

– Krzysiek… To mój tata. Pomógł nam, kiedy nikt inny nie chciał. Przecież nie powiem mu, żeby nie przychodził.

– Ale on tu rządzi! Nawet dzieci zaczynają mówić do niego „tato” przez pomyłkę!

Marta milczała albo wybuchała płaczem. Czułem się winny, jakbym był niewdzięcznikiem.

W pracy coraz częściej łapałem się na tym, że nie chcę wracać do domu. Koledzy pytali:

– Coś taki przygaszony?

– Problemy rodzinne – odpowiadałem wymijająco.

W końcu zebrałem się na odwagę i postanowiłem porozmawiać z teściem sam na sam.

– Panie Ryszardzie… – zacząłem niepewnie pewnego wieczoru, gdy Marta poszła kąpać dzieci. – Wie pan… może mógłby pan czasem dać nam trochę przestrzeni? Wie pan, jak to jest… młoda rodzina…

Spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi.

– Krzysiek, ja tylko chcę pomóc! Sam siedzę w domu jak kołek. U was przynajmniej coś się dzieje! A poza tym… to moje mieszkanie.

Zamurowało mnie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Od tego dnia było tylko gorzej. Ryszard zaczął przynosić własne zakupy – ale tylko dla siebie. Parówki, piwo, czasem śledzie w słoiku. Resztę jadł z nami.

Z Martą coraz częściej się kłóciliśmy:

– Ty go nie rozumiesz! On jest samotny!

– A ja? Ja też jestem samotny we własnym domu!

– Przesadzasz!

Dzieci zaczęły pytać:

– Tato, dlaczego dziadek zawsze z nami mieszka?

Nie wiedziałem, co im odpowiedzieć.

Pewnego dnia wróciłem wcześniej z pracy i zobaczyłem Martę płaczącą w kuchni.

– Co się stało?

– Tata powiedział, że jak ci się nie podoba, to możemy się wyprowadzić…

Zrobiło mi się ciemno przed oczami.

Wieczorem usiedliśmy razem przy stole. Dzieci spały. Marta miała czerwone oczy.

– Krzysiek… Ja już nie wiem, co robić. On mi grozi, że jak będziemy mu robić problemy, to nas wyrzuci.

– Ale przecież płacimy mu czynsz!

– On mówi, że to za mało…

Zacząłem szukać innego mieszkania – ale ceny były kosmiczne. Nasze zarobki ledwo starczały na życie. Czułem się jak w pułapce.

W pracy byłem coraz bardziej rozkojarzony. Szef zwrócił mi uwagę:

– Krzysztofie, ogarnij się albo będziemy musieli się pożegnać.

Wróciłem do domu i zobaczyłem Ryszarda śpiącego na mojej kanapie z pilotem w ręku i pustym talerzem po schabowym na stole.

Wtedy coś we mnie pękło.

Obudziłem go:

– Panie Ryszardzie! Proszę wyjść! To jest NASZ dom!

Spojrzał na mnie zdziwiony i obrażony.

– Ty niewdzięczniku! Gdyby nie ja, żylibyście pod mostem!

Marta wybiegła z pokoju i zatrzasnęła się w łazience.

Następnego dnia nie przyszedł. Ani kolejnego. W domu zrobiło się cicho – aż za cicho. Marta chodziła smutna i milcząca. Dzieci pytały o dziadka.

Po tygodniu zadzwoniła teściowa (była żona Ryszarda):

– Krzysiu… Może byście przyszli na obiad? Tata jest sam i mówi, że nikt go nie kocha…

Poczułem wyrzuty sumienia – ale też ulgę.

Minęły dwa miesiące. Ryszard pojawia się teraz raz na tydzień – zawsze zapowiada wizytę i przynosi coś dla dzieci. Marta powoli dochodzi do siebie. Ja też uczę się na nowo cieszyć domem.

Ale czasem budzę się w nocy zlany potem i myślę: czy naprawdę musieliśmy aż tak bardzo cierpieć przez rodzinne zobowiązania? Czy można być wdzięcznym i jednocześnie walczyć o własne granice? Może wy macie podobne doświadczenia? Jak sobie z tym radzicie?