Świeca na Wietrze: Historia Zofii Aleksandrownej

Światło jarzeniówek odbijało się od białych kafelków, a ja czułam, jak pot spływa mi po karku pod chirurgicznym fartuchem. — Zofia, musisz! — powtarzałam sobie w myślach, kiedy skalpel przecinał kolejne warstwy skóry Jerzego Michałowicza Zaręby. Jego serce biło słabo, nieregularnie, jak świeczka na wietrze. — Ciśnienie spada! — krzyknęła pielęgniarka, a ja poczułam, jak adrenalina zalewa mi żyły. W takich chwilach nie ma miejsca na strach, tylko na decyzje. Szybkie, precyzyjne, bezlitosne.

Kiedy w końcu zdjęłam lateksowe rękawiczki i maseczkę, miałam wrażenie, że moje ciało waży tonę. Wrzuciłam je do metalowej miski i wyszłam z sali operacyjnej. Byłam wyczerpana do granic możliwości. Wiedziałam jednak, że to nie koniec — teraz pozostało tylko czekać. Jerzy był starszym mężczyzną z chorym sercem. Cudem wytrzymał narkozę. Teraz jego życie wisiało na włosku.

Przeszłam przez pusty korytarz szpitala, gdzie światło lamp wydawało się jeszcze zimniejsze niż zwykle. W dyżurce czekała na mnie wiadomość od mamy: „Znowu nie odbierasz. Tata miał dziś atak. Zadzwoń.” Przez chwilę miałam ochotę rzucić telefonem o ścianę. Od miesięcy próbowałam pogodzić pracę z opieką nad rodzicami, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. — Zawsze coś — pomyślałam gorzko.

Usiadłam na krześle i schowałam twarz w dłoniach. Przed oczami miałam twarz Jerzego — bladego, z zamkniętymi powiekami, podłączonego do aparatury. Czy przeżyje tę noc? Czy jego rodzina będzie miała jeszcze szansę się z nim pożegnać? Przypomniałam sobie własnego ojca, który coraz częściej zapominał moje imię, a czasem nawet nie poznawał mamy. — Może powinnam być teraz z nimi? — przemknęło mi przez głowę.

Drzwi do dyżurki otworzyły się gwałtownie. — Zofia! — to była Magda, młoda lekarka z mojego zespołu. — Rodzina Zarębów chce rozmawiać z tobą. Są bardzo zdenerwowani.

Westchnęłam ciężko i poprawiłam włosy. Wyszłam na korytarz, gdzie czekała żona Jerzego — pani Halina — i ich dorosły syn, Paweł. Oboje mieli zaczerwienione oczy.

— Pani doktor… — Halina zaczęła łamiącym się głosem. — Czy on… czy on przeżyje?

— Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy — odpowiedziałam spokojnie, choć w środku czułam się jak roztrzęsiona nastolatka przed egzaminem. — Teraz wszystko zależy od jego organizmu. Proszę być dobrej myśli.

Paweł spojrzał na mnie z wyrzutem:

— Mój ojciec nie powinien był tyle czekać na operację! Proszę mi powiedzieć szczerze: czy to przez opieszałość lekarzy?

Poczułam ukłucie w sercu. Ile razy już słyszałam podobne zarzuty? Ile razy tłumaczyłam się z decyzji systemu, na który nie mam wpływu?

— Rozumiem państwa niepokój — powiedziałam cicho. — Ale proszę mi wierzyć, walczyliśmy o pana ojca do końca.

Halina zaczęła płakać. Paweł odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa.

Wróciłam do pokoju lekarskiego i usiadłam przy oknie. Patrzyłam na ciemne niebo nad Warszawą i czułam się tak bardzo samotna. Wtedy zadzwoniła mama.

— Zosiu, czemu nie odbierasz? Tata pytał o ciebie cały wieczór…

— Mamo, miałam ciężką operację…

— Wiem, wiem… Ale on naprawdę źle się dziś czuł. Może przyjedziesz jutro?

— Postaram się…

Rozłączyłam się i poczułam łzy pod powiekami. Byłam rozdarta między dwoma światami: tym szpitalnym, gdzie byłam odpowiedzialna za życie innych ludzi, i tym domowym, gdzie moi rodzice coraz bardziej mnie potrzebowali.

Noc była długa. Co godzinę sprawdzałam stan Jerzego Zaręby. Jego serce biło słabo, ale równo. O świcie przyszedł Paweł.

— Przepraszam za wczoraj — powiedział cicho. — Byłem zdenerwowany…

— Rozumiem pana — odpowiedziałam łagodnie. — To trudny czas dla was wszystkich.

— Wie pani… Tata zawsze był twardy jak skała. Nigdy nie chorował… A teraz leży tam taki bezbronny…

Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam w nich ten sam strach, który widziałam u siebie w lustrze.

— Czasem nawet najtwardsza skała kruszeje pod naporem życia — powiedziałam.

Paweł skinął głową i wyszedł.

Po południu Jerzy otworzył oczy. Był słaby, ale uśmiechnął się do żony i syna. Poczułam ulgę tak wielką, że aż zakręciło mi się w głowie.

Wieczorem wróciłam do domu rodziców. Tata siedział przy oknie i patrzył na zachód słońca.

— Zosiu… jesteś? — zapytał niepewnie.

— Jestem, tato — odpowiedziałam i usiadłam obok niego.

Przez chwilę milczeliśmy razem, patrząc na gasnące światło dnia.

Czasem życie jest jak świeca na wietrze: chwiejne, kruche, nieprzewidywalne. Czy można być jednocześnie dobrą córką i dobrym lekarzem? Czy da się uratować wszystkich naraz?

Może właśnie po to są takie noce — żebyśmy nauczyli się doceniać każdy płomień, zanim zgaśnie.