Samotny ojciec czwórki dzieci pod lupą sądu: Czy naprawdę zawiodłem jako rodzic?
— Tato, musisz już iść? — zapytał Kacper, patrząc na mnie z niepokojem. Była środa, godzina 18:30, a ja właśnie zakładałem kurtkę. W kuchni pachniało jeszcze świeżo ugotowaną zupą pomidorową, a za oknem padał deszcz. — Muszę, synu. Pracodawca nie dał mi wyboru. Zostajesz na dwie godziny z rodzeństwem. Dasz radę, prawda? — próbowałem dodać mu otuchy, choć sam czułem się rozdarty.
Kacper miał 14 lat. Zosia — 11, bliźniaki Bartek i Lena po 7. Od kiedy ich mama, Ania, odeszła dwa lata temu, wszystko było na mojej głowie. Praca na magazynie w nocnej zmianie, szkoła dzieciaków, obiady, pranie, zebrania. Czasem miałem wrażenie, że jestem na granicy wytrzymałości. Ale tego wieczoru nie miałem wyboru — szef zagroził mi zwolnieniem za kolejną nieobecność.
— Tato, nie chcę! — Lena zaczęła płakać. — Boję się bez ciebie!
Przyklęknąłem przy niej i przytuliłem ją mocno. — Kochanie, Kacper jest odpowiedzialny. Zosia ci poczyta bajkę, a ja wrócę szybciej niż myślisz. Proszę, bądź dzielna.
Wyszedłem z mieszkania na trzecim piętrze bloku na warszawskim Bródnie z ciężkim sercem. Całą drogę do pracy myślałem tylko o nich. Czy Kacper poradzi sobie z bliźniakami? Czy Zosia przypilnuje lekcji? Czy nie stanie się nic złego?
O 20:15 zadzwonił telefon. Numer sąsiadki, pani Grażyny.
— Panie Michale! Proszę natychmiast wracać do domu! Policja jest u pana dzieci!
Serce mi stanęło. Rzuciłem wszystko i pobiegłem do domu szybciej niż kiedykolwiek w życiu. Na klatce schodowej minąłem dwóch policjantów i zapłakaną Zosię. W mieszkaniu chaos: Lena krzyczała, Bartek miał rozciętą brew, a Kacper siedział blady jak ściana.
— Co się stało?!
— Bartek spadł z krzesła… Chciałem mu pomóc… Ale Lena zaczęła płakać… Sąsiadka zadzwoniła po policję… — Kacper mówił przez łzy.
Policjanci spisali moje dane i powiedzieli, że sprawa trafi do sądu rodzinnego. Pani Grażyna patrzyła na mnie z wyrzutem:
— Panie Michale, to nie jest normalne! Dzieci nie mogą być same!
Chciałem wykrzyczeć jej w twarz: „A kto mi pomoże?! Gdzie byliście wszyscy przez te dwa lata?!” Ale tylko spuściłem głowę.
Następne tygodnie były koszmarem. Wizyty kuratora, rozmowy w szkole, plotki na klatce schodowej. Dzieci bały się wychodzić na podwórko. Kacper zamknął się w sobie.
— To moja wina — powtarzał szeptem wieczorami.
— Nie twoja — mówiłem mu raz po raz. — To ja jestem dorosły.
W sądzie siedziałem naprzeciwko pani sędzi i przedstawicielki opieki społecznej. Próbowałem tłumaczyć:
— Nie miałem wyboru. Musiałem pracować. Nie mam nikogo do pomocy.
— Czy uważa pan, że czternastoletni chłopiec może być odpowiedzialny za trójkę młodszego rodzeństwa? — padło pytanie.
Zamilkłem. W głowie miałem obraz własnego dzieciństwa na wsi pod Siedlcami — tam dzieci opiekowały się sobą nawzajem od zawsze. Ale to była inna rzeczywistość.
Zosia zeznała:
— Tata zawsze dba o nas najlepiej jak potrafi. Kacper jest odpowiedzialny.
Kurator był mniej wyrozumiały:
— Pan Michał nie zapewnia dzieciom należytej opieki. To niebezpieczne.
Po rozprawie wróciliśmy do domu w milczeniu. Wieczorem usiadłem przy stole i rozpłakałem się pierwszy raz od śmierci Ani. Kacper podszedł i przytulił mnie mocno.
— Tato, nie chcę żeby nas rozdzielili…
— Nie pozwolę na to — obiecałem, choć sam nie wierzyłem w swoje słowa.
Przez kolejne tygodnie walczyłem o każdą godzinę pracy dziennej zamiast nocnej. Prosiłem sąsiadów o pomoc, ale większość odwracała wzrok albo udawała, że mnie nie zna. W szkole dzieci zaczęły być wytykane palcami: „To te od tego ojca…”
Pewnego dnia Zosia wróciła zapłakana:
— Koleżanki mówią, że pójdziemy do domu dziecka…
Wtedy coś we mnie pękło. Napisałem list do lokalnej gazety o samotnych rodzicach i braku wsparcia ze strony państwa i sąsiadów. Ku mojemu zdziwieniu odezwało się kilka osób z ofertą pomocy: starsza pani z parteru zaczęła odbierać bliźniaki ze szkoły; nauczycielka Zosi zaproponowała korepetycje za darmo.
W sądzie po raz drugi usłyszałem:
— Panie Michale, czy rozumie pan powagę sytuacji?
— Tak — odpowiedziałem cicho. — Ale proszę mi powiedzieć: co miałem zrobić? Zostawić dzieci bez środków do życia czy bez opieki przez dwie godziny?
Sędzia spojrzała na mnie długo i ciężko westchnęła:
— To nie jest łatwy przypadek…
Ostatecznie dostałem nadzór kuratora i nakaz zapewnienia opieki dorosłego podczas mojej nieobecności. Udało mi się zamienić zmiany w pracy na dzienne i powoli wszystko zaczęło wracać do normy.
Ale trauma została. Dzieci długo bały się zostawać same nawet na chwilę. Ja każdej nocy zastanawiałem się: czy naprawdę zawiodłem jako ojciec? Czy system pomaga takim jak ja — czy tylko czeka na nasz błąd?
Czasem patrzę na śpiące dzieci i pytam siebie: czy można być dobrym rodzicem w pojedynkę? A może to świat powinien zmienić swoje oczekiwania wobec nas wszystkich?