„Samolubna” matka czy kobieta, która wreszcie wybrała siebie? Moja historia o poświęceniu, zdradzie i przebudzeniu
Drzwi trzasnęły tak mocno, że aż zadrżały szyby w oknach. Stałam w korytarzu mojego nowego mieszkania w Poznaniu, z sercem bijącym jak oszalałe i dłonią zaciśniętą na klamce. Za drzwiami rozbrzmiewały jeszcze echa krzyków moich córek: „Jesteś samolubna! Zawsze myślałaś tylko o sobie!” – wykrzyczała starsza, Marta. Młodsza, Julia, płakała, szlochając: „Jak możesz nam to robić? Przecież całe życie byłaś dla nas!”
Nie tak wyobrażałam sobie starość. Nie tak miało wyglądać moje życie po sześćdziesiątce. Ale czy kiedykolwiek miałam prawo marzyć o czymś innym niż bycie matką? Nazywam się Barbara Nowicka i przez większość życia byłam dla wszystkich „mamą Marty i Julii”. Dziś jestem kobietą, która odważyła się powiedzieć „dość”.
Wychowałam się w małym miasteczku pod Gnieznem. Moja mama powtarzała: „Dzieci są najważniejsze, Basieńko. Matka musi się poświęcić”. Wpoiła mi to tak głęboko, że nawet nie próbowałam marzyć o czymś więcej. Wyszłam za mąż za Andrzeja – spokojnego, pracowitego człowieka, który jednak nigdy nie rozumiał mojej potrzeby bliskości. Po ślubie zamieszkaliśmy w jego rodzinnym domu z teściową, która od początku dawała mi do zrozumienia, że jestem tylko dodatkiem do jej syna.
Pierwsze lata były trudne. Marta urodziła się w zimny listopadowy wieczór, a ja już wtedy czułam się samotna. Andrzej pracował na kolei, wracał późno, a ja całe dnie spędzałam z dzieckiem i teściową, która krytykowała wszystko: „Za cienko ją ubrałaś! Znowu nie posprzątałaś kuchni!”. Kiedy pojawiła się Julia, byłam już cieniem samej siebie. Zaczęłam pracować w bibliotece, żeby choć na chwilę wyjść z domu. Ale nawet tam nie miałam chwili spokoju – wieczne telefony: „Wracaj szybciej, dzieci płaczą”, „Zabrakło mleka”, „Teściowa źle się czuje”.
Andrzej coraz częściej znikał na nocne zmiany. Z czasem odkryłam, że ma romans z koleżanką z pracy. Zdrada była dla mnie ciosem – ale nie mogłam odejść. Nie miałam dokąd pójść. Dla córek musiałam być silna. Przełknęłam upokorzenie i żyłam dalej, jakby nic się nie stało.
Gdy Marta i Julia dorastały, robiłam wszystko, by miały lepiej niż ja. Oszczędzałam na wszystkim – nowe buty dla nich, a ja chodziłam w starych. Korepetycje z angielskiego? Oczywiście! Nawet jeśli oznaczało to dodatkowe dyżury w bibliotece i szycie firanek po nocach dla sąsiadek. Nigdy nie miałam czasu na kawę z koleżanką czy wyjście do kina.
Kiedy Andrzej zachorował na raka płuc, opiekowałam się nim do końca. Teściowa zmarła kilka miesięcy później. Zostałam sama z dorosłymi już córkami – każda z nich studiowała w innym mieście. Myślałam: „Teraz odpocznę”. Ale wtedy zaczęły się telefony: „Mamo, możesz mi wysłać pieniądze na czynsz?”, „Mamo, przyjedź pilnie – złamałam nogę”, „Mamo, pomóż mi z wnuczkiem”.
Nie potrafiłam odmówić. Byłam zawsze na każde zawołanie. Kiedy Marta rozwiodła się z mężem-alkoholikiem, przyjechała do mnie z dwójką dzieci i zamieszkała w moim pokoju. Julia po porodzie drugiego dziecka popadła w depresję – jeździłam do niej co tydzień do Wrocławia, gotowałam obiady, sprzątałam mieszkanie.
Wszystko zmieniło się dwa lata temu. Mój brat Janusz niespodziewanie zmarł na zawał serca. Jego żona wyjechała do Niemiec do pracy i zostawiła mi pod opieką ich mieszkanie w Poznaniu – duże, jasne, pełne książek i wspomnień z dzieciństwa. Początkowo miałam tylko dopilnować formalności i sprzedać je dla rodziny. Ale kiedy weszłam do środka… poczułam coś dziwnego. Cisza tego miejsca była jak balsam na moje zmęczone serce.
Zadzwoniłam do Marty:
– Mamo, sprzedaż to mieszkanie? Przydałyby mi się pieniądze na nowy samochód.
– Jeszcze nie wiem… Może sama tu zamieszkam?
– Co? Przecież ty nie dasz sobie rady sama w mieście! – oburzyła się.
Julia była jeszcze bardziej bezpośrednia:
– Mamo, nie wygłupiaj się! Ty zawsze byłaś dla nas! Po co ci mieszkanie w Poznaniu? Przyjedź do mnie do Wrocławia i pomóż mi z dziećmi!
Po raz pierwszy w życiu powiedziałam „nie”. Zostałam w Poznaniu. Zapisałam się na Uniwersytet Trzeciego Wieku – kurs historii sztuki i warsztaty pisarskie. Poznałam ludzi takich jak ja: zmęczonych życiem kobiet, które całe życie były tylko matkami i żonami.
Zaczęłam chodzić na spacery nad Wartę, pić kawę w kawiarni na Starym Rynku, czytać książki bez poczucia winy. Po raz pierwszy od lat poczułam się wolna.
Córki nie mogły tego znieść. Najpierw były prośby: „Mamo, wróć”. Potem szantaże emocjonalne: „Zostawiłaś nas”, „Nie kochasz wnuków”. W końcu przyszły oskarżenia:
– Jesteś samolubna! – krzyczała Marta podczas ostatniej wizyty.
– Całe życie byłaś dla nas, a teraz bawisz się jak nastolatka! – wtórowała jej Julia.
Stały naprzeciwko mnie jak dwie obce kobiety. Ich twarze były napięte gniewem i rozczarowaniem.
– Czy wy naprawdę myślicie, że matka nie ma prawa do własnego życia? – zapytałam cicho.
– Nie po tym wszystkim! – odpowiedziała Marta.
Po ich wyjściu długo płakałam. Bolało mnie ich niezrozumienie bardziej niż samotność. Przez kilka tygodni nie odbierały moich telefonów ani nie odpisywały na wiadomości.
Ale potem wydarzyło się coś niespodziewanego. Na kursie pisarskim poznałam pana Stefana – wdowca po przejściach, który zaprosił mnie na koncert jazzowy. Siedzieliśmy razem w ciemnej sali Filharmonii Poznańskiej i śmialiśmy się jak nastolatkowie.
Zaczęłam pisać opowiadania o swoim życiu – o tym, jak trudno być matką w Polsce, gdzie oczekuje się od kobiety całkowitego poświęcenia bez prawa do własnych marzeń.
Po kilku miesiącach Marta zadzwoniła:
– Mamo… tęsknię za tobą.
– Ja też za tobą tęsknię.
– Może przyjedziesz na urodziny Antosia?
Pojechałam. Było inaczej niż dawniej – mniej oczekiwań, więcej rozmów o tym, co czuję ja. Julia nadal była chłodna, ale widziałam w jej oczach cień zrozumienia.
Dziś wiem jedno: nie jestem już tylko matką. Jestem też kobietą z własnymi potrzebami i marzeniami. Czy to naprawdę egoizm?
Czasem patrzę przez okno mojego poznańskiego mieszkania na światła miasta i pytam siebie: Czy każda matka musi zapomnieć o sobie dla dzieci? A może największym darem dla nich jest pokazać im, jak być szczęśliwą kobietą?