Ocalenie w darze: spotkanie na przystanku, które ocaliło moją córkę

Zaczęło się od krzyku. Nie mojego, nie męża – tylko mojej maleńkiej córeczki, która tej nocy znów nie spała. Siedziałam na podłodze w kuchni, z głową opartą o zimną szafkę, kołysząc ją na rękach. Była blada jak ściana, a jej oczka – kiedyś tak żywe – patrzyły na mnie z niemym wyrzutem. W tle słychać było ciche przekleństwa mojego męża, Pawła, który po raz kolejny nie wytrzymał napięcia.

– Ile jeszcze? – syknął przez zaciśnięte zęby. – Ile jeszcze będziemy tak żyć, Magda? Przecież ona gaśnie w oczach!

Nie odpowiedziałam. Co miałam powiedzieć? Że wiem? Że czuję się winna, bo nie umiem jej pomóc? Że każda noc to dla mnie walka z własnym sumieniem i bezradnością?

Kiedy Zuzia się urodziła, była naszym cudem. Po latach starań, po poronieniu i łzach – przyszła na świat zdrowa, silna dziewczynka. Przynajmniej tak się wydawało. Pierwsze miesiące były szczęściem – śmiała się, gaworzyła, trzymała główkę szybciej niż dzieci sąsiadek. Ale potem… potem pojawiła się ta gula na szyi. Najpierw mała jak pestka wiśni, potem coraz twardsza i większa. Lekarze w przychodni w Nowym Dworze tylko wzruszali ramionami.

– To pewnie węzły chłonne – mówiła lekarka rodzinna, pani Irena. – Proszę obserwować.

Obserwowałam. I widziałam, jak moje dziecko znika. Przestała jeść, nie spała, płakała dniami i nocami. Zaczęłam chodzić do znachorek – najpierw do pani Haliny z sąsiedniej wsi, potem do jakiejś kobiety z Białegostoku, która kazała mi smarować ją jajkiem i szeptać modlitwy. Nic nie pomagało.

W domu atmosfera gęstniała z każdym dniem. Paweł coraz częściej wychodził „na spacer”, wracał z butelką piwa i pretensjami.

– Może to twoja matka coś zrobiła? – rzucił pewnego wieczoru. – Przecież ona nigdy mnie nie lubiła.

– Przestań! – krzyknęłam. – To nie jej wina!

Ale w głębi duszy sama zaczynałam szukać winnych. Może rzeczywiście ktoś rzucił urok? Może sąsiadka zazdrościła nam dziecka? Może…

Pewnego dnia postanowiłam pojechać do mamy do miasta. Potrzebowałam odpocząć od Pawła, od jego matki, która codziennie dzwoniła i wypytywała: „A może powinnaś iść do księdza? A może to kara za coś?”

Na przystanku autobusowym w Sokołowie stałam z Zuzią w wózku. Było zimno, autobus się spóźniał. Ludzie patrzyli na mnie z litością – wiedzieli już o naszej tragedii. Wtedy podeszła do mnie kobieta.

Była inna niż wszystkie – wysoka, krzepka, z siwym warkoczem oplecionym wokół głowy. Ubrana w starą, kwiecistą sukienkę i wełniany sweter.

– Dziecko chore? – zapytała cicho.

Skinęłam głową.

– Nie je? Nie śpi? Gula na szyi?

Zamarłam.

– Skąd pani wie?

– Wiem – odpowiedziała spokojnie. – Jestem Stefania. Pomagam takim dzieciom jak twoje. Jeśli chcesz ją uratować, przyjdź dziś przed zmierzchem do mojego domu za kościołem. Przynieś dziesięć świeżych jajek.

Patrzyłam na nią jak na wariatkę. Ale kiedy odeszła, coś mnie tknęło. Przecież lekarze nie pomagają…

W domu mama spojrzała na mnie poważnie.

– Idź – powiedziała tylko. – Czasem trzeba zaufać obcym bardziej niż swoim.

Wieczorem poszłam pod wskazany adres. Mały domek z zielonymi okiennicami, ogród pełen malw i stary pies na łańcuchu. Stefania czekała już w progu.

– Wejdźcie – zaprosiła nas do środka.

W kuchni pachniało ziołami i czymś słodkim. Stefania posadziła Zuzię na kolanach i zaczęła wywijać jajkami nad jej głową, szeptać coś pod nosem.

– Co pani robi? – spytałam niepewnie.

– Wyciągam chorobę – odpowiedziała spokojnie. – Ktoś jej źle życzył. Ale dzieci są niewinne.

Po rytuale rozbiłyśmy jajka do szklanek z wodą. W białku pojawiły się dziwne kształty – jakby krzyże i bąble.

– To znak – powiedziała Stefania poważnie. – Ale będzie dobrze.

Przez kolejne dni wracałam do niej codziennie. Paweł był wściekły.

– Oszalałaś?! Znachorka?! Może jeszcze czarownicę sprowadź!

Ale ja wiedziałam swoje. Po tygodniu Zuzia zaczęła jeść. Po dwóch tygodniach spała całą noc pierwszy raz od miesięcy.

Teściowa przestała się do mnie odzywać („Zrobi z niej kalekę!”), mama modliła się za nas codziennie („Byle tylko pomogło…”), a Paweł… Paweł zaczął wracać wcześniej do domu i patrzeć na córkę z nową nadzieją.

Po trzech tygodniach Stefania powiedziała:

– Już po wszystkim. Daj te jajka świniom albo zakop pod jabłonią.

Zuzia była zdrowa.

Dziś ma dziewiętnaście lat, jest piękna i mądra. Studiuje w Krakowie, maluje obrazy i śmieje się tak głośno, że czasem aż boli mnie serce ze szczęścia.

Często wracam myślami do tamtego przystanku i zastanawiam się: co by było, gdybym wtedy nie zaufała obcej kobiecie? Czy odwaga matki to czasem po prostu rozpacz pomieszana z nadzieją?

A wy… czy uwierzylibyście komuś spotkanemu przypadkiem? Czy czasem cud nie przychodzi właśnie wtedy, gdy przestajemy go szukać?