Nie wszystko można naprawić – historia o matce, synu i żalu
– Wszystko będzie dobrze, synku… – usłyszałem w słuchawce głos, który brzmiał jak echo z innego świata. Była 2:17 w nocy. Obudził mnie dźwięk telefonu, a przecież mama nigdy nie dzwoniła o takich porach. Nawet kiedy byłem nastolatkiem i wracałem nad ranem z imprez, czekała zmartwiona w kuchni, ale nie dzwoniła. Teraz jej głos był cichy, łamliwy.
– Mateusz, to ja… mama – dodała po chwili, jakby musiała się upewnić, że wiem, z kim rozmawiam.
– Mamo? Co się stało? – usiadłem na łóżku, czując jak serce wali mi w piersi.
– Jestem w szpitalu w Sieradzu. Jutro mają mnie operować. Przepuklina… już nie mogłam wytrzymać bólu. Ale nie martw się, kochanie. Wszystko będzie dobrze.
Zamarłem. Przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu.
– Dlaczego nie zadzwoniłaś wcześniej? Dlaczego nie powiedziałaś? – pytałem rozpaczliwie.
– Nie chciałam cię martwić. Ty masz swoje życie, pracę…
– Mamo! – przerwałem jej ostrzej niż zamierzałem. – Przecież zawsze mówiłem, żebyś dzwoniła od razu! Przyjadę rano. Poczekaj z tą operacją, proszę!
– Mateuszku… nie trzeba. Wszystko będzie dobrze…
I wtedy połączenie się urwało. Próbowałem oddzwonić, ale nikt nie odbierał. Siedziałem na łóżku w ciemności, patrząc na telefon i czując narastającą panikę.
Wstałem i zacząłem się ubierać. W głowie miałem mętlik: czy zadzwonić do ciotki Haliny, która mieszkała dwie ulice dalej od mamy? Ale przecież była już noc… A może do sąsiadki, pani Ireny? W końcu zdecydowałem się po prostu jechać.
Pakując się w pośpiechu, przypomniałem sobie rozmowę sprzed tygodnia:
– Mamo, przeprowadź się do mnie do Łodzi. Tu będziesz miała opiekę, lekarzy pod ręką…
– Synku, ja już jestem za stara na miasto. Tu mam swój ogródek, swoje kury i sąsiadki. Ty masz swoje życie.
Zawsze tak mówiła. Zawsze stawiała wszystkich ponad siebie.
W samochodzie zadzwoniłem do mojej żony, Magdy:
– Magda, jadę do mamy. Jest w szpitalu. Nie wiem co się dzieje…
– Mateusz… poczekaj! Może zadzwonię do szpitala? Może lepiej poczekać do rana?
– Nie! Muszę tam być. Jeśli coś jej się stanie i mnie tam nie będzie… – głos mi się załamał.
Droga do Sieradza była długa i ciemna. Padał śnieg z deszczem, a wycieraczki ledwo nadążały z usuwaniem brudu z szyby. Cały czas miałem przed oczami twarz mamy – zmęczoną, ale zawsze uśmiechniętą.
Przypominały mi się nasze rodzinne święta – mama krzątająca się w kuchni, tata narzekający na politykę przy stole i ja z siostrą kłócący się o ostatni kawałek sernika. Ale od kiedy tata umarł pięć lat temu, wszystko się zmieniło. Siostra wyjechała do Niemiec i kontaktowała się tylko przez WhatsAppa. Ja zostałem sam z mamą i jej domem na wsi.
W szpitalu panował półmrok i cisza przerywana tylko odgłosami respiratorów i kroków pielęgniarek. Znalazłem salę mamy dopiero po godzinie błądzenia po korytarzach.
Leżała blada na łóżku, pod kroplówką. Obok siedziała pani Irena – sąsiadka, która zawsze była dla nas jak rodzina.
– Mateusz… – mama uśmiechnęła się słabo na mój widok.
– Mamo! – rzuciłem się do niej i chwyciłem za rękę.
Pani Irena spojrzała na mnie z wyrzutem:
– Gdzie byłeś tyle czasu? Twoja mama nie chciała cię martwić, ale powinnaś był tu być wcześniej!
Poczułem ukłucie winy tak ostre, że aż zabrakło mi tchu.
– Przepraszam… – wyszeptałem.
Mama pogładziła mnie po dłoni:
– Nie przepraszaj, synku. Tak już jest… dzieci mają swoje życie.
Chciałem zaprotestować, powiedzieć jej, że jest dla mnie najważniejsza. Ale nie potrafiłem wydusić z siebie słowa.
Następnego dnia rano przyszła lekarka:
– Pan jest synem pani Marii?
– Tak…
– Operacja jest konieczna. Stan jest poważny, ale stabilny. Proszę podpisać zgodę.
Podpisałem drżącą ręką.
Czekałem na korytarzu przez trzy godziny, które wydawały się wiecznością. W końcu lekarka wyszła:
– Udało się. Ale pańska mama jest bardzo słaba. Najbliższe dni będą decydujące.
Zadzwoniłem do siostry:
– Anka, mama jest po operacji. Przyjedziesz?
– Nie mogę teraz… dzieci chore, Tomek w delegacji…
Zacisnąłem zęby ze złości.
Przez kolejne dni siedziałem przy łóżku mamy. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym: o dawnych czasach, o tym jak poznała tatę na zabawie w remizie, o tym jak ciężko było po wojnie odbudować dom po dziadkach.
Pewnego wieczoru mama spojrzała na mnie poważnie:
– Mateusz… obiecaj mi jedno: nie kłóć się z siostrą o dom po mnie. To tylko mury. Najważniejsze jest to, co macie w sercu.
Zatkało mnie. Wiedziałem już wtedy, że dom stanie się kością niezgody – Anka chciała go sprzedać i podzielić pieniądze na pół. Ja chciałem go zachować dla swoich dzieci.
Mama zmarła tydzień później nad ranem. Byłem przy niej do końca.
Po pogrzebie zaczęły się rodzinne awantury:
– Mateusz, sprzedajmy ten dom! Po co ci ruina na wsi? – krzyczała Anka przez telefon.
– To nasz rodzinny dom! Chcę go zachować dla moich dzieci!
– Ty zawsze musisz mieć ostatnie słowo! Mama całe życie ci pobłażała!
Kłóciliśmy się tygodniami – o dom, o pieniądze z ubezpieczenia, o stare meble po babci.
W końcu usiadłem sam w pustym domu mamy i poczułem pustkę większą niż kiedykolwiek wcześniej. Przeszedłem przez wszystkie pokoje: kuchnię pachnącą jeszcze jej rosołem, pokój dzienny z wyblakłym zdjęciem taty na komodzie…
Wtedy zadzwonił telefon:
– Tato? – to był mój syn Kuba. – Kiedy wrócisz?
Popłakałem się jak dziecko.
Dziś wiem jedno: można mieć żal do siebie o tysiąc rzeczy – że za rzadko się dzwoniło, że za mało pomagało, że za późno przyjechało… Ale nie wszystko można naprawić.
Czy naprawdę doceniamy tych, których mamy obok siebie? Czy musimy czekać na dramatyczny telefon w środku nocy?