Nie wracaj, jeśli nie masz dokąd – historia Marty z podwarszawskiej Pragi

– Wynoś się! – wrzasnął Paweł, trzaskając drzwiami do sypialni. Stałam w przedpokoju z walizką, a za ścianą płakała nasza córka, Zosia. Był listopadowy wieczór, deszcz bębnił o parapet, a ja czułam się jak ktoś, kto właśnie stracił wszystko. Nie miałam dokąd pójść. Mama nie odbierała telefonu od miesięcy – po naszej ostatniej kłótni o jej nowego partnera. Siostra mieszkała w Gdańsku i nawet nie wiedziała, co się u mnie dzieje. Przyjaciółki? Każda miała własne życie, dzieci, mężów. A ja? Ja miałam tylko siebie i tę cholerną walizkę.

Wyszłam na klatkę schodową. Zimno przeszyło mnie do kości. W kieszeni miałam 120 złotych i kartę miejską. Zadzwoniłam do Magdy – tej jednej, która zawsze odbierała. – Marta? Co się stało? – zapytała od razu, słysząc mój głos. – Mogę przyjechać? – wyszeptałam. – Jasne, czekam na ciebie. I tak zaczęła się moja tułaczka.

Przez pierwsze dni spałam na jej kanapie w bloku na Pradze. Magda miała dwójkę dzieci i męża, który patrzył na mnie z niechęcią. – Ile ona tu jeszcze będzie? – słyszałam przez drzwi łazienki. Udawałam, że nie słyszę. W dzień chodziłam po Warszawie, szukając pracy. Wysłałam CV do sklepów spożywczych, kawiarni, nawet do Biedronki na kasę. Nikt nie dzwonił.

Najgorsze były wieczory. Leżałam pod kocem i patrzyłam w sufit. Myślałam o Zosi – czy już śpi? Czy Paweł jej nie krzyczy? Czy dał jej kolację? Próbowałam dzwonić, ale Paweł nie odbierał. Pisałam SMS-y: „Jak Zosia?”, „Możemy się zobaczyć?”. Cisza.

Po tygodniu Magda powiedziała: – Marta, musisz coś wymyślić. Michał się denerwuje… Przepraszam cię, ale…

Zrozumiałam. Spakowałam walizkę i wyszłam w listopadową noc. Przez godzinę chodziłam po Pradze-Północ, aż w końcu usiadłam na ławce pod blokiem i zaczęłam płakać. Zadzwoniłam do siostry. – Anka…

– Co się stało? – zapytała zaspanym głosem.
– Paweł wyrzucił mnie z domu…
– O Boże… Marta… Ale co ja mogę zrobić? Mam dzieci, pracę…
– Wiem… Przepraszam…

Rozłączyłam się. Poczułam się jak śmieć.

Następnego dnia poszłam do MOPS-u na Targowej. W kolejce siedziały kobiety z dziećmi, starsi ludzie, bezdomni. Pani w okienku spojrzała na mnie z litością.
– Ma pani gdzie mieszkać?
– Na razie u koleżanki…
– To nie kwalifikuje pani do noclegowni.
– Ale ona mnie już nie chce…
– Proszę napisać podanie o mieszkanie socjalne. Ale to potrwa miesiące.

Wyszłam stamtąd z kartką papieru i poczuciem totalnej bezradności.

Przez kolejne dni spałam u różnych znajomych – raz u kolegi z pracy (jego dziewczyna patrzyła na mnie jak na złodziejkę), raz u kuzynki (jej matka pytała: „A gdzie twój mąż?”). Czułam się jak pasożyt.

W końcu znalazłam pracę w piekarni na Grochowie. 12 godzin na nogach za 18 złotych brutto za godzinę. Wynajęłam pokój w starej kamienicy – grzyb na ścianach, zimno, ale własny kąt.

Zaczęłam walczyć o Zosię. Sąd rodzinny, mediacje. Paweł przyszedł z adwokatem i matką.
– Marta jest niestabilna psychicznie – powiedział jego adwokat.
– To kłamstwo! – krzyknęłam.
Sędzia spojrzała na mnie chłodno:
– Proszę zachować spokój.

Przez miesiące widywałam Zosię tylko w obecności kuratora. Córka tuliła się do mnie i szeptała:
– Mamusiu, kiedy wrócisz do domu?
Nie umiałam odpowiedzieć.

W piekarni poznałam Ewę – starszą kobietę po rozwodzie.
– Nie wracaj tam – powiedziała pewnego dnia przy kawie na zapleczu. – Ja wróciłam do męża po pierwszym rozwodzie i żałuję do dziś. On się nie zmienił.
Patrzyłam na nią i widziałam siebie za 20 lat.

Pewnego dnia Paweł zadzwonił:
– Przyjdź po rzeczy.
Pojechałam wieczorem. W mieszkaniu siedziała jego matka.
– Ty zawsze byłaś słaba – powiedziała mi w twarz. – Paweł potrzebuje silnej kobiety.
Zebrałam swoje ubrania do reklamówki i wyszłam bez słowa.

Zosia coraz częściej dzwoniła do mnie płacząc:
– Tata krzyczy… Babcia mówi, że jestem taka jak ty…
Serce mi pękało.

W końcu sąd przyznał mi prawo do opieki naprzemiennej. Zosia zamieszkała ze mną w tym obskurnym pokoju na Grochowie. Spałyśmy razem pod jednym kocem, jadłyśmy parówki i chleb z piekarni.

Któregoś wieczoru Zosia zapytała:
– Mamusiu, czy my jeszcze będziemy mieć dom?
Przytuliłam ją mocno:
– Dom to my dwie, córeczko.

Dziś minął rok od tamtej nocy, gdy Paweł wyrzucił mnie z domu. Mam lepszą pracę w sklepie spożywczym, wynajmuję kawalerkę na Bródnie. Zosia chodzi do szkoły i coraz częściej się uśmiecha.

Czasem mijam Pawła na ulicy – idzie szybko, nie patrzy mi w oczy. Jego matka podobno choruje i potrzebuje opieki. Siostra przysłała mi SMS-a: „Przepraszam, że wtedy nie pomogłam”. Mama zadzwoniła po roku ciszy: „Może przyjedziesz na święta?”.

Nie wiem jeszcze, czy potrafię wybaczyć im wszystkim to odrzucenie. Ale wiem jedno: nie wrócę tam, gdzie nikt na mnie nie czeka.

Czy naprawdę rodzina to tylko ci, którzy mają ten sam adres? A może dom buduje się od nowa – nawet jeśli trzeba zacząć od pustego pokoju i chleba z piekarni?