Nie ma co żałować – historia o rodzinie, marzeniach i cenie wolności
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Stałam na klatce schodowej, z walizką w jednej ręce i telefonem w drugiej, a echo kłótni z mamą jeszcze dźwięczało mi w uszach. „Nie wracaj, jeśli wyjdziesz!” – krzyczała zza drzwi. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i byłam przekonana, że świat należy do mnie. Ale czy naprawdę?
Nazywam się Kinga Nowicka i to jest moja historia.
Mój dom rodzinny w Radomiu zawsze był pełen napięć. Ojciec – wiecznie nieobecny, matka – surowa, wymagająca, z wiecznym żalem do życia i ludzi. Młodszy brat, Paweł, był jej oczkiem w głowie. Ja byłam tą starszą, która powinna dawać przykład, nie sprawiać problemów. Ale ja zawsze chciałam więcej – marzyłam o Warszawie, o studiach na ASP, o życiu innym niż to, które znałam z dzieciństwa.
Tamtego dnia wszystko się posypało przez jedno zdanie. „Mamo, dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych!” – wykrzyczałam z radością. Zamiast gratulacji usłyszałam tylko: „A kto ci za to zapłaci? Myślisz, że będziesz malować obrazki i żyć jak królowa?”. Zrobiło mi się gorąco. „Zrobię wszystko sama!” – odpowiedziałam z dumą, choć w środku czułam strach.
Wieczorem podsłuchałam rozmowę rodziców:
– Ona nie da sobie rady – mówiła mama.
– Może czas ją puścić – odpowiedział ojciec cicho.
– A jeśli wróci z brzuchem? Albo rzuci studia po miesiącu?
– To jej życie.
Wtedy podjęłam decyzję. Spakowałam się w nocy, zostawiłam kartkę: „Muszę spróbować. Kocham Was. Kinga”.
Pierwsze dni w Warszawie były jak sen. Wynajęłam pokój na Pradze z dwiema dziewczynami – Magdą i Olą. Każda z nas miała swoją historię ucieczki z domu. Pracowałyśmy na zmiany w kawiarni przy Dworcu Wileńskim. Pieniądze ledwo starczały na czynsz i jedzenie, ale czułam się wolna.
Na uczelni poznałam Michała – chłopaka z Poznania, który malował tak pięknie, że aż bolało patrzeć. Zakochałam się od razu. On był inny niż wszyscy – spokojny, czuły, miał w sobie coś z artysty i filozofa. Spędzaliśmy razem całe noce na rozmowach o sztuce i życiu.
Pewnego dnia zadzwoniła mama.
– Kinga, wracaj do domu. Paweł jest chory.
Serce mi stanęło. Wróciłam najszybciej jak mogłam. W domu zastałam matkę zapłakaną, ojca milczącego i brata leżącego w łóżku z wysoką gorączką.
– Gdzie byłaś, kiedy cię potrzebowaliśmy? – wyrzuciła mi matka.
– Przecież dzwoniłaś dopiero dziś!
– Nie rozumiesz…
Zostałam tydzień. Opiekowałam się Pawłem, gotowałam obiady, sprzątałam. Czułam się jak intruz we własnym domu. Michał dzwonił codziennie:
– Tęsknię za tobą. Kiedy wrócisz?
– Nie wiem…
Kiedy Paweł wyzdrowiał, matka powiedziała:
– Zostań z nami. Tu masz dom.
– Mamo, ja już mam swoje życie…
– Twoje życie? Z tym chłopakiem? Z obrazkami?
– Tak! – wybuchłam.
Wróciłam do Warszawy z poczuciem winy i żalu. Michał czekał na mnie na dworcu z bukietem tulipanów.
– Wszystko w porządku?
– Nie wiem…
Zaczęły się problemy finansowe. Michał stracił pracę w galerii, ja musiałam dorabiać nocami jako kelnerka. Często nie mieliśmy na czynsz. Któregoś dnia właścicielka mieszkania zagroziła eksmisją.
– Albo płacicie do końca tygodnia, albo wynocha!
Wtedy zadzwoniła mama:
– Kinga, wróć do domu. Pomogę ci znaleźć pracę tutaj.
Ale ja nie chciałam wracać jako przegrana.
Michał coraz częściej pił. Przestał malować. Któregoś wieczoru wrócił pijany i zaczął krzyczeć:
– To przez ciebie tu utknąłem! Mogłem zostać w Poznaniu!
– Nikt cię tu nie trzyma!
Wyszedł trzaskając drzwiami. Nie wrócił przez dwa dni.
Wtedy po raz pierwszy poczułam się naprawdę samotna.
Zadzwoniła Ola:
– Kinga, wracaj do nas na Pragę! Magda wyjechała do Anglii, jest wolny pokój.
Przeniosłam się do niej i zaczęłam nowe życie od zera. Bez Michała, bez rodziny obok.
Przez kilka miesięcy pracowałam po 12 godzin dziennie – rano w kawiarni, wieczorem sprzątałam biura na Mokotowie. Malowałam tylko nocami, kiedy nie mogłam zasnąć ze zmęczenia.
Pewnego dnia przyszła wiadomość od mamy:
– Paweł miał wypadek na rowerze. Jest w szpitalu.
Pojechałam do Radomia natychmiast. Brat miał złamaną nogę i potłuczoną głowę, ale był przytomny.
– Kinga… dobrze, że jesteś – wyszeptał.
Mama siedziała przy łóżku blada jak ściana.
– Przepraszam cię za wszystko – powiedziała nagle.
Zaniemówiłam ze zdziwienia.
– Za co?
– Za to, że nie pozwoliłam ci być sobą…
Objęłyśmy się pierwszy raz od lat.
Po powrocie do Warszawy dostałam propozycję wystawy swoich prac w małej galerii na Żoliborzu. Przyszło kilka osób – większość znajomych Oli i przypadkowych przechodniów. Ale jeden mężczyzna zatrzymał się przy moim obrazie najdłużej.
– To pani malowała?
– Tak…
– Chciałbym kupić ten obraz dla mojej córki. Jest chora na depresję i myślę, że ten pejzaż jej pomoże.
Sprzedałam pierwszy obraz w życiu za 800 złotych.
To był początek nowego rozdziału. Zaczęły pojawiać się kolejne zamówienia – portrety dzieci, psy, koty… Nie były to dzieła sztuki na miarę muzeum narodowego, ale dawały mi poczucie sensu i niezależności.
Po roku zadzwoniła mama:
– Kinga… jestem dumna z ciebie.
Łzy napłynęły mi do oczu.
Dziś mam trzydzieści lat i własną małą pracownię na Ursynowie. Z mamą rozmawiamy codziennie przez telefon. Paweł studiuje informatykę w Krakowie i czasem przyjeżdża do mnie na weekendy.
Michała już dawno nie widziałam – słyszałam tylko od wspólnych znajomych, że wrócił do Poznania i zaczął nowe życie.
Czasem zastanawiam się: czy gdybym wtedy została w domu i poszła na kompromis z rodziną, byłabym szczęśliwsza? Czy warto było tyle poświęcić dla marzeń?
A może właśnie dzięki temu wszystkiemu nauczyłam się być sobą? Co wy byście zrobili na moim miejscu?