Mój powrót do rodzinnego mieszkania zniszczył życie mojej siostry – czy naprawdę jestem winna?
Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Stałam na korytarzu naszego starego mieszkania na Jeżycach, z walizką w ręku, a z kuchni dobiegały podniesione głosy. „Nie wierzę, że ona tu wraca!” – krzyczała moja siostra, Marta. Jej mąż, Andrzej, próbował ją uciszyć, ale ona nie dawała za wygraną. „To jest też moje mieszkanie!” – odparłam przez łzy, czując jak serce wali mi w piersi. Nie tak wyobrażałam sobie powrót do domu po latach.
Mieszkanie odziedziczyłyśmy po rodzicach – dwupokojowe, z kuchnią i łazienką, w starej kamienicy. Po śmierci mamy i taty Marta została w Poznaniu, ja wyjechałam na studia do Wrocławia i tam ułożyłam sobie życie. Przynajmniej tak mi się wydawało. Kiedy jednak po dziesięciu latach wszystko się posypało – rozstałam się z partnerem, straciłam pracę i nie miałam dokąd pójść – wróciłam do Poznania. Zadzwoniłam do Marty miesiąc wcześniej, żeby uprzedzić ją o przeprowadzce. „Nie możesz wynająć czegoś?” – zapytała chłodno. „Nie stać mnie. To też mój dom” – odpowiedziałam.
Kiedy weszłam do środka, poczułam znajomy zapach kawy i starego drewna. Ale zamiast ciepła rodzinnego domu uderzyła mnie fala chłodu. Marta nawet nie wyszła z kuchni, tylko rzuciła przez ramię: „Twój pokój jest zawalony naszymi rzeczami. Nie miałam czasu posprzątać.” Andrzej spojrzał na mnie z zakłopotaniem. „Może pomogę ci rozpakować?” – zaproponował cicho. „Nie trzeba” – odpowiedziałam, czując jak łzy napływają mi do oczu.
Pierwsze dni były koszmarem. Marta traktowała mnie jak intruza. Wspólne śniadania zamieniły się w milczące wojny o miejsce przy stole. Andrzej próbował łagodzić sytuację, ale sam był coraz bardziej spięty. Zaczęły się drobne złośliwości: moje jedzenie znikało z lodówki, ktoś przestawiał moje rzeczy, a w łazience zawsze brakowało papieru toaletowego, kiedy ja wchodziłam.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez cienką ścianę. „Ona tu nie pasuje!” – syczała Marta. „To jej dom tak samo jak twój” – próbował tłumaczyć Andrzej. „Ale ja tu mieszkam od lat! Ona wszystko rozwali!” – płakała.
Próbowałam z nią rozmawiać. „Marta, wiem, że to trudne, ale musimy się dogadać. Może ustalimy jakieś zasady?” – zaproponowałam przy herbacie. Spojrzała na mnie z pogardą: „Zasady? Ty zawsze musisz wszystko ustalać po swojemu! Zawsze byłaś tą lepszą, co? Studiowałaś za granicą, miałaś chłopaka z Niemiec… A ja co? Siedzę tu i sprzątam po tobie!” Zaniemówiłam.
Z czasem atmosfera gęstniała coraz bardziej. Andrzej coraz częściej wychodził z domu pod pretekstem pracy. Marta zaczęła pić więcej wina wieczorami i coraz częściej płakała w łazience. Ja zamykałam się w swoim pokoju i szukałam pracy przez internet.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej i zobaczyłam Andrzeja siedzącego na kanapie z głową w dłoniach. „Co się dzieje?” – zapytałam ostrożnie. Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem: „Nie mogę już tego wytrzymać… Waszych kłótni, napięcia… Próbowałem być mediatorem, ale Marta mnie odpycha… A ty jesteś tu jak cień.” Usiadłam obok niego i przez chwilę milczeliśmy razem.
Następnego dnia Marta wybuchła przy śniadaniu: „Wiesz co? Andrzej chce ode mnie odejść! Przez ciebie! Gdybyś tu nie wróciła, wszystko byłoby dobrze!” Zamarłam. „To nieprawda! Wasze problemy były już wcześniej…” – próbowałam się bronić. „Nie kłam! Zawsze wszystko psujesz! Nawet kiedy byliśmy dziećmi, zabierałaś mi zabawki, uwagę rodziców… Teraz zabierasz mi męża!”
Andrzej spakował walizkę tydzień później. „Przepraszam… Nie potrafię już tu żyć” – powiedział cicho do Marty i wyszedł bez słowa do mnie. Marta rzuciła się na łóżko i zaczęła szlochać tak głośno, że aż sąsiadka przyszła zapytać, czy wszystko w porządku.
Od tamtej pory mieszkanie zamieniło się w pole bitwy. Marta przestała ze mną rozmawiać, a kiedy przypadkiem spotkałyśmy się w kuchni, patrzyła na mnie jak na wroga numer jeden. Zaczęła rozpowiadać rodzinie i znajomym, że to przeze mnie jej małżeństwo się rozpadło.
Na imieninach ciotki usłyszałam szeptane komentarze: „Podobno to przez Agatę Andrzej odszedł…”, „Zawsze była egoistką…” Czułam się jak trędowata.
Próbowałam porozmawiać z Martą jeszcze raz. „Marta, proszę cię… Nie chcę być twoim wrogiem. Może spróbujemy pójść razem na terapię?” Spojrzała na mnie z nienawiścią: „Nie chcę cię znać! Sprzedaj swoją część mieszkania i zniknij z mojego życia!”
Zaczęły się formalności – podział majątku, wycena mieszkania, rozmowy z notariuszem. Każde spotkanie kończyło się awanturą. Marta żądała ode mnie pieniędzy za remonty sprzed lat, ja próbowałam udowodnić swoje prawa do połowy mieszkania.
W końcu podpisałyśmy umowę sprzedaży mojej części mieszkania obcej osobie. Wyprowadziłam się do wynajmowanego pokoju na Wildzie i zaczęłam nowe życie od zera.
Czasem budzę się w nocy i zastanawiam się: czy naprawdę jestem winna rozpadowi ich małżeństwa? Czy mogłam zrobić coś inaczej? A może to po prostu życie napisało dla nas taki scenariusz?
Czy rodzina zawsze musi być źródłem bólu? Czy da się jeszcze odbudować mosty po takim pożarze?