Między świtem a marzeniem: Historia Witolda z warszawskich ulic

Trzecia pięćdziesiąt. Zimny, wilgotny wiatr wciskał się pod kołnierz mojej starej kurtki, gdy szedłem pustą ulicą Grochowa. W głowie miałem tylko jedno: nie spóźnić się do pracy. „Witek, rusz się, bo cię wywalą!” – powtarzałem sobie w myślach, przyspieszając kroku. W oddali widziałem już pomarańczowe światła śmieciarki i sylwetkę pana Zbyszka, który zawsze był pierwszy. „No, młody! Myślałem, że dziś cię nie będzie,” rzucił z przekąsem, gdy podszedłem. Uśmiechnąłem się blado. Nie miałem siły na żarty.

Każdy poranek wyglądał podobnie. Praca śmieciarza nie jest dla ludzi z marzeniami – tak mawiał mój ojciec, zanim odszedł do innej rodziny. Ale ja nie miałem wyboru. Mama od lat chorowała na serce, a młodsza siostra, Ola, potrzebowała leków i zeszytów do szkoły. To ja byłem głową rodziny, choć miałem dopiero dziewiętnaście lat.

Wiedziałem jednak, że jeśli nie będę się uczył, nigdy nie wyrwę się z tego świata. Dlatego po powrocie z pracy – zmęczony, brudny i zmarznięty – siadałem do książek. Czasem zasypiałem nad zeszytem, budząc się z odciśniętym na policzku wzorem matematycznym. Ale nie mogłem sobie pozwolić na lenistwo. Dzięki dobrym ocenom dostałem stypendium na Politechnice Warszawskiej. To był mój bilet do lepszego życia.

Pamiętam dzień, kiedy przyszedł list z uczelni. Mama płakała ze szczęścia, Ola skakała po kuchni, a ja… ja czułem tylko strach. Czy dam radę pogodzić pracę z nauką? Czy nie zawiodę ich wszystkich? „Witek, ty musisz!” – mówiła mama, ściskając mnie za rękę. „Jesteś naszą nadzieją”.

Na uczelni czułem się jak intruz. Koledzy przychodzili w markowych ubraniach, pachnący drogimi perfumami. Ja ukrywałem ręce w kieszeniach, żeby nikt nie widział brudu za paznokciami. Kiedy na zajęciach zasypiałem ze zmęczenia, profesorowie patrzyli na mnie z politowaniem albo irytacją. „Może studia to nie miejsce dla pana?” – usłyszałem raz od doktora Nowaka. Zacisnąłem zęby i milczałem.

Najgorzej było w domu. Mama coraz częściej kaszlała krwią, a Ola zamykała się w swoim pokoju i płakała po nocach. Pieniędzy wiecznie brakowało – czasem musiałem wybierać: kupić leki dla mamy czy książki na studia? Zdarzało się, że przez dwa dni jadłem tylko chleb z margaryną.

Pewnego dnia wróciłem do domu i zobaczyłem Olę siedzącą na podłodze w kuchni. Trzymała w rękach rozbity kubek i płakała bezgłośnie. „Co się stało?” – zapytałem, klękając obok niej. „W szkole się ze mnie śmieją… że śmierdzę śmieciami jak ty…” – wyszeptała przez łzy. Poczułem, jak coś we mnie pęka. Przecież robiłem to wszystko dla nich! A jednak nie potrafiłem ochronić siostry przed światem.

Wieczorem usiadłem przy łóżku mamy. „Może powinienem rzucić studia i znaleźć lepszą pracę?” – zapytałem cicho. Mama spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem. „Nie wolno ci się poddawać, Witoldzie. Jesteś mądrzejszy niż wszyscy ci ludzie razem wzięci. Oni mają pieniądze, ale ty masz serce”.

To serce bolało coraz bardziej. Z każdym dniem czułem się bardziej samotny i bezradny. Koledzy z pracy śmiali się ze mnie: „Inżynier od śmieci!” – wołali za mną na ulicy. Na uczelni byłem nikim – biedakiem z Grochowa, który nie potrafi nawet kupić sobie nowych butów.

Pewnego ranka, kiedy zbierałem śmieci przy Placu Zbawiciela, podeszła do mnie dziewczyna z mojej grupy na studiach – Magda. „Witek? To naprawdę ty?” – zapytała zdziwiona. Spuściłem głowę ze wstydu. „Nie wiedziałam… Czemu nic nie mówiłeś?” – dodała ciszej.

Nie odpowiedziałem jej wtedy nic. Bałem się litości bardziej niż pogardy.

Ale Magda nie odpuściła. Następnego dnia przyniosła mi kanapkę i termos z herbatą. „Nie jesteś sam,” powiedziała cicho. Po raz pierwszy od miesięcy poczułem ciepło w sercu.

Z czasem zaczęliśmy rozmawiać coraz częściej – o studiach, o życiu, o marzeniach. Magda była inna niż wszyscy – nie oceniałam mnie po ubraniu ani po tym, czym pachniały moje ręce po pracy.

Dzięki niej uwierzyłem, że może jednak dam radę.

Ale życie nie przestawało mnie testować. Mama trafiła do szpitala tuż przed moją pierwszą sesją egzaminacyjną. Musiałem wybierać: zostać przy niej czy pisać egzaminy? Ola błagała mnie: „Witek, musisz zdać! Mama tego chce!” Siedziałem całą noc na korytarzu szpitalnym z książkami na kolanach.

Egzaminy zdałem ledwo-ledwo. Mama wróciła do domu słabsza niż kiedykolwiek wcześniej.

Któregoś dnia wróciłem z uczelni i zobaczyłem Olę siedzącą przy stole z listem w ręku. „Dostałam stypendium! Tak jak ty!” – krzyknęła przez łzy szczęścia.

Wtedy po raz pierwszy poczułem dumę – nie tylko z siebie, ale z nas wszystkich.

Dziś wiem jedno: życie nigdy nie jest sprawiedliwe. Ale może właśnie dlatego warto walczyć o każdy dzień?

Czy naprawdę musimy płacić tak wysoką cenę za marzenia? Czy to wszystko ma sens? Może ktoś z was zna odpowiedź.