Między ciszą a burzą: O kocich tajemnicach, mężczyznach i tulipanowych marzeniach
„Nie wracaj dziś do domu, jeśli nie masz mi nic nowego do powiedzenia!” – krzyknęła mama zza drzwi kuchni, a ja, stojąc w przedpokoju z kluczami w dłoni, poczułam znajome ukłucie w żołądku. To był kolejny wieczór, kiedy wracałam z pracy później niż powinnam. W powietrzu unosił się zapach smażonej cebuli i tłumionej złości. Mój kot, Bazyl, przeciągnął się na parapecie i spojrzał na mnie z wyrzutem, jakby wiedział, że znów nie będę miała dla niego czasu.
Mam na imię Jagoda. Mam trzydzieści cztery lata, mieszkam w bloku na warszawskim Bródnie z matką i kotem. Ojciec odszedł, gdy miałam dziewięć lat – podobno dla innej kobiety, choć mama nigdy nie powiedziała mi tego wprost. Zamiast tego przez lata powtarzała: „Mężczyźni są jak tulipany – piękne tylko przez chwilę, potem więdną i zostawiają po sobie tylko brudną wodę”.
W pracy jestem specjalistką od marketingu w niewielkiej agencji reklamowej. Każdy dzień wygląda podobnie: kawa z automatu, plotki przy ksero, deadline’y i wieczne narzekania szefa. Moje koleżanki – Marta i Paulina – mają już rodziny, dzieci, kredyty na mieszkanie. Ja mam kota i matkę, która nie potrafi pogodzić się z tym, że jej córka nie jest „normalna”.
– Jagoda, ile można czekać na wnuki? – pytała mama niemal codziennie. – Nawet twoja kuzynka Zosia już ma drugiego syna!
– Mamo, nie każdy musi mieć dzieci – odpowiadałam z rezygnacją.
– Ale każdy powinien mieć kogoś! – rzucała z goryczą.
Nie wiedziała, że miałam kogoś. Dawno temu. Kogoś, kto złamał mi serce tak skutecznie, że do dziś nie potrafię go poskładać.
Michał pojawił się w moim życiu nagle – jak burza w środku lipca. Poznaliśmy się na wieczorze kawalerskim mojego brata. Był czarujący, zabawny i miał ten błysk w oku, który sprawiał, że czułam się wyjątkowa. Przez dwa lata byliśmy nierozłączni. Plany o wspólnym mieszkaniu, podróżach po Europie, nawet o dzieciach… Wszystko rozpadło się jednego wrześniowego popołudnia.
– Jagoda… muszę ci coś powiedzieć – zaczął Michał drżącym głosem.
– Co się stało? – zapytałam, czując jak serce zaczyna mi walić.
– Zostanę ojcem… ale nie z tobą.
Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Okazało się, że Michał przez kilka miesięcy spotykał się równolegle z inną kobietą – koleżanką z pracy. Zaszła w ciążę. On wybrał ją.
Nie płakałam wtedy. Nie krzyczałam. Po prostu wyszłam z jego mieszkania i przez kilka godzin błąkałam się po mieście bez celu. Warszawa była wtedy szara i zimna. Wróciłam do domu dopiero nad ranem. Mama czekała w kuchni z herbatą.
– Wiedziałam – powiedziała tylko. – Mężczyźni zawsze odchodzą.
Od tamtej pory minęło siedem lat. Próbowałam jeszcze kilka razy zaufać komuś nowemu, ale zawsze coś było nie tak: jeden bał się zaangażowania, drugi miał żonę (o czym dowiedziałam się za późno), trzeci chciał tylko przelotnej znajomości. W końcu przestałam próbować.
Zamiast tego skupiłam się na pracy i Bazylu. Koty są proste: jeśli je kochasz i karmisz, zostaną przy tobie. Nie zdradzą cię dla innej miski.
Ale życie nie pozwalało mi o sobie zapomnieć. Mama coraz częściej chorowała – najpierw zwykłe przeziębienia, potem poważniejsze sprawy: nadciśnienie, cukrzyca. Musiałam brać wolne w pracy, jeździć z nią po lekarzach. Czułam się jak w pułapce: między obowiązkiem a własnym pragnieniem wolności.
Pewnego dnia wszystko pękło.
Była sobota rano. Siedziałam przy stole z kawą i gazetą, Bazyl mruczał pod stołem. Mama weszła do kuchni w szlafroku.
– Jagoda… musimy porozmawiać.
– O czym?
– O twoim życiu.
Westchnęłam ciężko.
– Mamo, proszę cię…
– Nie! Posłuchaj mnie teraz uważnie! Ja już długo nie pożyję! Chcę wiedzieć, że zostawiam cię w dobrych rękach! Że nie będziesz sama!
– Mamo…
– Czy ty naprawdę nigdy nie chcesz mieć rodziny? Nawet kota masz tylko dlatego, że nie potrafisz dogadać się z ludźmi!
Te słowa zabolały bardziej niż chciałam przyznać.
– Może masz rację – powiedziałam cicho. – Może nie potrafię.
Mama rozpłakała się nagle jak dziecko.
– Przepraszam… ja po prostu się boję…
Objęłam ją ostrożnie. Pachniała kremem Nivea i lekami.
Tego dnia postanowiłam coś zmienić. Zaczęłam wychodzić częściej z domu – najpierw na spacery z Bazylem (tak, mój kot chodzi na smyczy), potem na spotkania ze znajomymi ze studiów. Zapisałam się nawet na kurs tańca towarzyskiego dla singli.
Tam poznałam Szymona.
Był zupełnie inny niż Michał: spokojny, trochę nieśmiały, z poczuciem humoru tak suchym jak stare pieczywo. Przez pierwsze tygodnie rozmawialiśmy głównie o kotach (on miał dwie kotki: Nutkę i Migotkę) oraz o tym, jak trudno jest znaleźć swoje miejsce w Warszawie.
Po kilku miesiącach zaczęliśmy spotykać się częściej – kino, spacery po Łazienkach, wspólne gotowanie (jego popisowe danie to makaron z pesto i pieczonymi warzywami). Mama była zachwycona:
– No widzisz? Mówiłam ci! Są jeszcze porządni mężczyźni!
Ale życie znów postanowiło mnie przetestować.
Pewnego wieczoru Szymon zadzwonił do mnie wyraźnie zdenerwowany.
– Jagoda… muszę ci coś powiedzieć.
Zamarłam. Znów ten sam schemat?
– Co się stało?
– Moja była żona wróciła do Polski… Chce odzyskać córkę…
Nie wiedziałam co powiedzieć. Szymon miał dziecko? Nigdy mi o tym nie wspomniał!
– Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Bałem się… Bałem się, że odejdziesz tak jak wszyscy inni…
Przez kilka dni nie odzywałam się do niego. Mama oczywiście dowiedziała się o wszystkim:
– No widzisz? Zawsze coś! Albo żona, albo dziecko! Po co ci to?
Ale ja już nie byłam tą samą Jagodą co kiedyś. Spotkałam się z Szymonem w kawiarni na Nowym Świecie.
– Szymon… chcę wiedzieć wszystko od początku do końca. Jeśli mamy być razem, musimy być wobec siebie szczerzy.
Opowiedział mi całą historię: szybki ślub po studiach, córka Lena urodzona tuż przed wyjazdem żony do Anglii, rozwód przez Skype’a… Teraz była żona wracała i chciała zabrać Lenę ze sobą.
Siedzieliśmy długo w milczeniu. W końcu powiedziałam:
– Nie wiem czy dam radę być częścią tej historii… Ale chcę spróbować.
Szymon uśmiechnął się smutno:
– Dziękuję ci…
Od tamtej pory nasze życie stało się jeszcze bardziej skomplikowane: spotkania z prawnikiem, rozmowy z byłą żoną Szymona (która patrzyła na mnie jak na intruza), próby dogadania się co do opieki nad Leną… Mama oczywiście miała swoje zdanie:
– Lepiej już zostań sama z kotem! Po co ci cudze dziecko?
Ale ja wiedziałam jedno: wolę próbować i ryzykować niż znów zamknąć się w czterech ścianach ze swoimi lękami.
Dziś mija rok od tamtego dnia w kawiarni. Szymon jest ze mną – czasem śmiejemy się razem do łez, czasem kłócimy o drobiazgi (ostatnio o to, czy Nutka może spać na mojej poduszce). Lena czasem zostaje u nas na weekendy – razem pieczemy ciasteczka dla kotów i układamy bukiety tulipanów na stole.
Mama powoli przekonuje się do Szymona i Leny (choć czasem jeszcze narzeka pod nosem). Bazyl zaakceptował nowe kotki pod warunkiem dostępu do swojej ulubionej półki nad kaloryferem.
Czasem patrzę na siebie w lustrze i pytam: czy to już szczęście? Czy wystarczy odwagi by żyć po swojemu mimo oczekiwań innych? A może szczęście to właśnie ta codzienna walka o siebie?
A Wy? Czy mieliście odwagę postawić wszystko na jedną kartę? Czy warto próbować jeszcze raz nawet po tylu rozczarowaniach?