Mama nie chce już moich wizyt – historia o rodzinnych granicach i cenie lojalności
– Mama nie chce już twoich wizyt! Mówi, że wywołujesz u niej niepokój – usłyszałam od męża, zanim jeszcze zdążyłam zdjąć płaszcz. Stał w przedpokoju, z telefonem w ręku, z miną tak poważną, jakby właśnie ogłaszał koniec świata. Przez chwilę miałam ochotę roześmiać się mu w twarz, ale wiedziałam, że to nie czas na żarty. W powietrzu wisiało coś ciężkiego – coś, co od miesięcy narastało między mną, moją teściową i moim własnym mężem.
Mam na imię Paulina. Mam 38 lat, jestem nauczycielką matematyki w podstawówce na warszawskim Ursynowie. Mój mąż, Krzysztof, pracuje w dużej firmie informatycznej. Nasze życie wyglądało kiedyś jak z reklamy: dwójka dzieci, mieszkanie na kredyt, wakacje nad Bałtykiem. Ale od śmierci teścia wszystko zaczęło się sypać.
Teściowa, pani Zofia, została sama w swoim trzypokojowym mieszkaniu na Ochocie. Krzysztof był jej oczkiem w głowie – jedynym synem, który miał obowiązek dbać o matkę. Ja byłam tą drugą – zawsze trochę obcą. Przez pierwsze miesiące po pogrzebie jeździliśmy do niej co weekend. Potem zaczęły się telefony: „Paulinko, źle się czuję”, „Krzysiu, przyjedź natychmiast”, „Nie wiem, czy dożyję jutra”.
Początkowo współczułam. Sama straciłam ojca kilka lat wcześniej i wiedziałam, jak boli pustka po bliskim człowieku. Ale z czasem zaczęłam zauważać schemat: Zofia zawsze czuła się najgorzej wtedy, gdy miała zostać sama choćby na jeden wieczór. Gdy tylko Krzysztof nie mógł przyjechać – dzwoniła do mnie. Gdy nie odbierałam – wydzwaniała do dzieci.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie w środku lekcji:
– Paulinko, ja już chyba umieram…
– Pani Zosiu, proszę się nie martwić, zaraz zadzwonię po pogotowie.
– Nie! Tylko nie pogotowie! Przyjedź ty!
Zostawiłam klasę pod opieką koleżanki i pędziłam przez pół miasta. Zastałam ją siedzącą na kanapie z pilotem w ręku i kubkiem herbaty. „Już mi lepiej” – powiedziała z uśmiechem. „Ale skoro już jesteś, to może byś mi pomogła z praniem?”
Tak wyglądały kolejne tygodnie. Krzysztof coraz częściej zostawał dłużej w pracy – tłumaczył się projektami i nadgodzinami. Ja byłam tą, która miała być na każde skinienie teściowej.
W końcu powiedziałam dość.
– Krzysiek, musimy ustalić jakieś zasady. Nie mogę rzucać wszystkiego za każdym razem, kiedy twoja mama zadzwoni.
– To moja matka! – wybuchł. – Nie rozumiesz? Ona jest sama!
– Rozumiem. Ale my też mamy swoje życie. Dzieci czekają na mnie po szkole, a ja nie mogę być jednocześnie tu i tam.
Kłótnie stawały się coraz częstsze. Dzieci zaczęły unikać babci – bały się jej napadów płaczu i narzekań na zdrowie. Ja czułam się jak służąca: sprzątaj, gotuj, słuchaj tych samych opowieści o dawnych czasach.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Krzyśka z matką przez telefon:
– Mamo, Paulina naprawdę się stara…
– Ona mnie nie lubi! – krzyczała Zofia tak głośno, że słyszałam ją przez drzwi. – Przez nią czuję się jeszcze gorzej!
Tego wieczoru Krzysztof wrócił do domu późno i nie odezwał się do mnie ani słowem.
Kilka dni później dostałam wiadomość od sąsiadki Zofii:
„Paulina, twoja teściowa była dziś u lekarza. Wszystko w porządku.”
Zadzwoniłam do Krzyśka:
– Twoja mama jest zdrowa. Lekarz powiedział jej wyraźnie.
– Nie rozumiesz… Ona cierpi psychicznie!
– A my? My też już cierpimy!
Wtedy usłyszałam to zdanie: „Mama nie chce już twoich wizyt! Mówi, że wywołujesz u niej niepokój.”
Poczułam ulgę i żal jednocześnie. Ulgę – bo może wreszcie będę mogła wrócić do swojego życia. Żal – bo wiedziałam, że Krzysztof wybiera matkę zamiast mnie.
Przez kilka tygodni nie jeździłam na Ochotę. Zajmowałam się dziećmi, chodziłam na spacery po Lesie Kabackim, spotykałam się z przyjaciółkami. Krzysztof coraz częściej nocował u matki – tłumaczył się jej złym stanem psychicznym.
Dzieci pytały:
– Mamo, czy tata wróci?
– Wróci, kochanie. Musi tylko pomóc babci.
Ale ja wiedziałam, że coś się zmieniło na zawsze.
W końcu przyszedł dzień, kiedy Zofia zadzwoniła do mnie sama:
– Paulinko… przepraszam cię za wszystko. Jest mi bardzo smutno bez was.
– Pani Zosiu…
– Wiem, że przesadziłam. Ale tak bardzo się boję samotności…
Po tej rozmowie długo płakałam. Zrozumiałam wtedy coś ważnego: czasem ludzie ranią innych nie dlatego, że chcą – ale dlatego, że sami są przerażeni i zagubieni.
Zaproponowałam terapię rodziną. Zofia nie chciała słyszeć o psychologu („Co ludzie powiedzą!”), ale zgodziła się na wspólne spotkania przy herbacie raz w tygodniu – bez narzekań i bez szantażu emocjonalnego.
Krzysztof powoli wracał do domu. Nasze małżeństwo przeszło przez piekło – ale przetrwało.
Dziś wiem jedno: granice są potrzebne nawet w rodzinie. Zwłaszcza w rodzinie.
Czasem zastanawiam się: czy można kochać kogoś i jednocześnie powiedzieć mu „nie”? Czy wy też mieliście kiedyś poczucie winy za to, że postawiliście siebie na pierwszym miejscu?