Jak modlitwa uratowała moją rodzinę: Moja walka o syna i wiarę w Boga

– Michał, przestań! – krzyknęłam, czując jak głos łamie mi się ze strachu i bezsilności. Stałam w progu jego pokoju, patrząc na syna, który znowu wrócił do domu po północy, z przekrwionymi oczami i zapachem alkoholu unoszącym się wokół niego jak chmura. Mój mąż, Andrzej, siedział w kuchni z głową w dłoniach, udając, że nie słyszy naszej kłótni. W naszym domu od miesięcy panowała cisza przerywana tylko wybuchami gniewu i płaczu.

Michał miał dopiero siedemnaście lat. Jeszcze rok temu był moim ukochanym chłopcem – grał na gitarze, pomagał mi w ogrodzie, śmiał się z młodszą siostrą Zosią. Teraz patrzyłam na niego i widziałam obcego człowieka. – Daj mi spokój! – rzucił przez zaciśnięte zęby. – To twoja wina, że nie mogę oddychać w tym domu! – trzasnął drzwiami tak mocno, że aż zadrżały szyby.

Zosia schowała się pod kołdrą, a ja usiadłam na podłodze pod drzwiami Michała i zaczęłam płakać. Nie wiedziałam już, co robić. Próbowałam rozmów, gróźb, łagodnych słów i krzyków. Andrzej zamknął się w sobie, twierdząc, że „chłopak musi się wyszumieć”. Ale ja widziałam w oczach Michała coś więcej niż bunt – widziałam rozpacz.

Zaczęłam modlić się codziennie. Najpierw szeptem, potem coraz głośniej. Prosiłam Boga o znak, o siłę, o cokolwiek. Czułam się samotna nawet wśród najbliższych. W pracy nie mogłam się skupić; koleżanki pytały, czy wszystko w porządku. Kłamałam: „Tak, po prostu jestem zmęczona”.

Pewnej nocy obudził mnie dźwięk telefonu. Numer nieznany. – Czy to pani Anna Nowak? – zapytał męski głos. – Tu policja. Pani syn został zatrzymany za próbę kradzieży alkoholu ze sklepu nocnego…

Świat zawirował. Pojechałam na komisariat z Andrzejem. Michał siedział na ławce, skulony, blady jak ściana. Nie patrzył nam w oczy. Policjant mówił coś o konsekwencjach, o sądzie rodzinnym. Andrzej milczał, ja płakałam.

Wróciliśmy do domu w milczeniu. Zosia patrzyła na nas szeroko otwartymi oczami. Tego wieczoru uklękłam przy łóżku Michała i zaczęłam się modlić na głos. – Boże, nie wiem już, co robić. Oddaję Ci mojego syna, bo ja nie mam już siły…

Michał leżał odwrócony do ściany. Po chwili usiadł i spojrzał na mnie ze łzami w oczach. – Mamo… przepraszam – wyszeptał. Po raz pierwszy od miesięcy zobaczyłam w nim mojego chłopca.

Następne tygodnie były walką o każdy dzień. Michał zgodził się pójść do psychologa szkolnego. Andrzej powoli zaczął się otwierać; wieczorami rozmawialiśmy całą rodziną przy herbacie. Nie było łatwo – były krzyki, płacz i chwile zwątpienia.

Pewnego dnia Michał wrócił do domu wcześniej niż zwykle. – Mamo… mogę pójść z tobą do kościoła? – zapytał nieśmiało. Serce mi zamarło ze wzruszenia.

Od tamtej pory chodziliśmy razem na niedzielne msze. Modliliśmy się wspólnie za naszą rodzinę. Michał powoli wracał do siebie – zaczął znów grać na gitarze, pomagać Zosi z lekcjami.

Nie wiem, czy to była tylko siła modlitwy czy też efekt terapii i rozmów. Wiem jedno: gdybym wtedy nie zaufała Bogu i nie oddała Mu swojego bólu, nie miałabym siły walczyć dalej.

Czasem patrzę na Michała i zastanawiam się: ile matek przechodzi przez podobne piekło? Ile z nas boi się przyznać do bezsilności? Czy naprawdę musimy być zawsze silne? A może czasem warto po prostu zaufać…