Imię, które bolało: Prawda, która rozdarła moją rodzinę
Wszystko zaczęło się od krzyku. Pamiętam ten wieczór, jakby wydarzył się wczoraj. Siedziałam przy kuchennym stole, próbując rozwiązać zadanie z rachunkowości, kiedy nagle usłyszałam trzask drzwi i głos mojej matki: — Znowu nie wyniosłaś śmieci, Martyna! Ile razy mam ci powtarzać?!
Podniosłam głowę znad zeszytu i spojrzałam na nią. Była zmęczona, z podkrążonymi oczami, w poplamionym fartuchu. — Przepraszam, mamo. Zaraz to zrobię — odpowiedziałam cicho.
Ale ona już nie słuchała. Wyrzucała z siebie kolejne pretensje, jakby chciała zagłuszyć coś, co ją od środka rozsadzało. — Gdyby twój ojciec był inny… — zaczęła, po czym nagle zamilkła i wyszła do łazienki. Zawsze urywała temat w tym samym miejscu. Ojciec był tematem tabu. Nazywałam się Martyna Zielińska, nosiłam nazwisko po matce i nigdy nie widziałam swojego ojca. Matka mówiła tylko: „Nie pytaj o niego. To nie jest człowiek, którego warto znać.”
Przez lata nauczyłam się nie pytać. Wychowywała mnie sama, pomagała babcia, a ja przywykłam do tego, że nasza rodzina jest niepełna. Ale im byłam starsza, tym bardziej czułam, że coś tu nie gra. W szkole dzieci pytały: „A gdzie twój tata?” Zawsze odpowiadałam wymijająco.
Wszystko zmieniło się w dniu moich dwudziestych urodzin. Dostałam pracę w urzędzie miasta w Gdańsku — na początku tylko na zastępstwo. Byłam dumna, że mogę pomóc mamie finansowo. Pewnego dnia szefowa poprosiła mnie o uporządkowanie archiwalnych akt stanu cywilnego. Przeglądałam stare teczki, aż trafiłam na znajome nazwisko: Zielińska Martyna. Z ciekawości otworzyłam teczkę.
I wtedy świat mi się zatrzymał.
W rubryce „ojciec” widniało imię i nazwisko: Paweł Bartosik. Nie Zieliński. Nie puste pole. Paweł Bartosik. Przez chwilę patrzyłam na ten dokument jak zahipnotyzowana. Przecież matka mówiła, że ojciec mnie nie uznał! Że uciekł jeszcze przed moimi narodzinami! A tu — oficjalny wpis.
Ręce mi drżały, kiedy wracałam do domu. Matka siedziała w salonie i oglądała „Na dobre i na złe”. Usiadłam naprzeciwko niej i powiedziałam bez ogródek:
— Kim jest Paweł Bartosik?
Zbladła. Opuściła pilot na podłogę i przez chwilę patrzyła na mnie tak, jakby zobaczyła ducha.
— Skąd znasz to nazwisko? — zapytała cicho.
— Znalazłam swój akt urodzenia w urzędzie. Jest tam wpisany jako mój ojciec. Dlaczego mi nigdy nie powiedziałaś?
Przez chwilę milczała, a potem zaczęła płakać. Nigdy wcześniej nie widziałam jej takiej bezbronnej.
— Bałam się… Bałam się, że cię stracę — wyszeptała.
Przez kolejne godziny słuchałam historii, która wywróciła mój świat do góry nogami.
Matka poznała Pawła na studiach w Toruniu. Był przystojny, wygadany, miał wielkie plany na życie. Zakochała się w nim bez pamięci. Kiedy zaszła w ciążę, Paweł początkowo był szczęśliwy — ale jego rodzice byli przeciwni temu związkowi. Uważali moją matkę za „nieodpowiednią partię” — córkę pielęgniarki z prowincji.
— Jego matka powiedziała mi prosto w oczy: „Nie pozwolę, żeby mój syn zmarnował sobie życie przez jakąś Zielińską!”
Paweł próbował walczyć o ich miłość, ale presja była zbyt duża. W końcu wyjechał do Warszawy „za pracą”, a kontakt się urwał. Matka została sama z brzuchem i złamanym sercem.
— Ale przecież mnie uznał…
— Tak… Po kilku miesiącach wrócił i błagał o wybaczenie. Chciał być przy tobie, chciał nawet ślubu… Ale ja już nie umiałam mu zaufać. Byłam dumna i zraniona. Wyrzuciłam go z domu.
Zamilkłyśmy obie. W głowie miałam mętlik: gniew na matkę za kłamstwo i żal do ojca za to, że pozwolił się wypchnąć z mojego życia.
Nie spałam całą noc. Następnego dnia postanowiłam go odnaleźć. W aktach był adres zameldowania sprzed lat — ulica Słowackiego 17/3 w Gdańsku Wrzeszczu.
Po pracy pojechałam tam tramwajem. Kamienica była stara, obdrapana, z podwórkiem pełnym dzieciaków grających w piłkę. Zadzwoniłam do drzwi z bijącym sercem.
Otworzyła kobieta po czterdziestce.
— Dzień dobry… Szukam Pawła Bartosika.
Kobieta spojrzała na mnie uważnie.
— A ty to kto?
— Jestem… jego córką.
Przez chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy w milczeniu.
— Wejdź — powiedziała w końcu i zaprowadziła mnie do salonu.
Na kanapie siedział mężczyzna o siwych włosach i smutnych oczach. Poznałam go od razu — miałam jego nos i brodę.
— Martyna? — zapytał niepewnie.
Pokiwałam głową i rozpłakałam się jak dziecko.
Rozmowa trwała godzinami. Paweł opowiedział mi swoją wersję wydarzeń: jak próbował wrócić do matki, jak pisał listy (których nigdy nie dostałam), jak jego rodzice grozili mu wydziedziczeniem i jak sam pogubił się w życiu po tym wszystkim.
— Próbowałem cię odnaleźć wiele razy… Ale twoja mama zawsze stawiała mur.
— Może gdybyś walczył mocniej…
— Może… Ale byłem tchórzem.
Wróciłam do domu rozbita jeszcze bardziej niż wcześniej. Matka czekała na mnie w kuchni.
— Byłaś u niego? — zapytała bez emocji.
— Tak. I chcę go poznać lepiej. Mam do tego prawo!
Wybuchła płaczem:
— On cię zostawi tak samo jak mnie! Znowu będziesz cierpieć!
— To już moja decyzja!
Przez kolejne tygodnie żyłyśmy obok siebie jak obce osoby. Babcia próbowała łagodzić sytuację:
— Martynko, twoja mama bardzo cię kocha… Ale czasem miłość jest za ciężka do udźwignięcia.
Zaczęłam spotykać się z ojcem regularnie — poznawać jego nową rodzinę (miał żonę i syna). Czułam się tam dziwnie: jak intruz i jednocześnie ktoś bardzo ważny.
Pewnego dnia jego żona powiedziała mi szczerze:
— Wiem, że to trudne dla wszystkich… Ale Paweł przez lata żył z poczuciem winy. Daj mu szansę.
Zaczęliśmy budować relację od nowa: powoli, ostrożnie, z wieloma łzami i pretensjami po drodze. Matka długo nie mogła mi wybaczyć tej decyzji; przez kilka miesięcy prawie ze sobą nie rozmawiałyśmy.
Najtrudniejsze były święta Bożego Narodzenia — kiedy musiałam wybierać między obiadem u mamy a kolacją u ojca. W końcu postawiłam warunek: albo spotykamy się wszyscy razem, albo nie przychodzę nigdzie.
Siedzieliśmy przy jednym stole pierwszy raz w życiu: ja, mama, ojciec, jego żona i mój przyrodni brat Kuba. Atmosfera była gęsta jak barszcz czerwony na stole; nikt nie wiedział co powiedzieć.
W końcu odezwał się Kuba:
— To może opowiecie mi jakieś śmieszne historie z dzieciństwa Martyny?
Wszyscy wybuchliśmy śmiechem przez łzy.
Dziś wiem jedno: prawda boli, ale daje wolność. Moje imię już mnie nie uwiera — jestem Martyna Bartosik-Zielińska i jestem dumna z tego kim jestem oraz skąd pochodzę.
Czasem patrzę na matkę i pytam siebie: czy można kochać kogoś tak mocno, że aż odbiera mu się prawo do własnej historii? Czy wy też macie rodzinne tajemnice, które zmieniły wasze życie?