Cień matki: Opowieść o dzieciństwie bez światła
— Znowu się spóźniłaś! — głos matki przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam w progu, mokra od deszczu, z tornistrem ciężkim od książek i jeszcze cięższym sercem. Miałam wtedy dziewięć lat, ale czułam się jak ktoś o wiele starszy, zmęczony życiem i nieustannym strachem przed jej gniewem.
Nie pamiętam ani jednego dnia, w którym mogłabym powiedzieć: „Byłam szczęśliwa”. Moje dzieciństwo to seria szarych obrazów, przerywanych krzykiem, trzaskaniem drzwi i tym lodowatym spojrzeniem matki, które mówiło więcej niż tysiąc słów. Nazywam się Marta Nowicka i piszę te słowa, bo już nie mogę dłużej milczeć. Może ktoś z was odnajdzie w nich cząstkę siebie.
Matka była kobietą twardą, zimną jak grudniowy poranek w Warszawie. Ojciec odszedł, gdy miałam pięć lat — nie pamiętam jego twarzy, tylko zapach papierosów i cichą muzykę z radia, którą puszczał wieczorami. Po jego odejściu matka zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Pracowała w sklepie spożywczym na Pradze i wracała późno, zmęczona i rozdrażniona. Każdy mój błąd był dla niej pretekstem do wybuchu.
— Dlaczego nie możesz być taka jak córka Kowalskich? Zobacz, jak ona się uczy! — powtarzała niemal codziennie. Porównania bolały bardziej niż klapsy, które czasem wymierzała bez powodu. W domu nie było miejsca na śmiech ani na zabawę. Nawet moje urodziny przechodziły bez echa — żadnych tortów, prezentów czy ciepłych słów. Tylko zimne spojrzenie i krótkie: „Nie przeszkadzaj mi teraz”.
Pamiętam jedną Wigilię, kiedy miałam siedem lat. Usiadłam przy oknie i patrzyłam na śnieg spadający na podwórko. Marzyłam, że może w tym roku matka mnie przytuli albo powie coś miłego. Ale ona tylko krzątała się po kuchni, narzekając na wszystko: na pogodę, na ceny karpia, na moje istnienie.
— Po co siedzisz jak sierota? Idź do pokoju! — rzuciła ostro.
Wtedy poczułam, że jestem dla niej ciężarem. Próbowałam być grzeczna, pomagać w domu, uczyć się najlepiej jak potrafiłam. Ale nigdy nie było dobrze. Każda piątka z matematyki była niewystarczająca, każda plama na ubraniu kończyła się awanturą.
W szkole byłam cicha i zamknięta w sobie. Nauczyciele pytali czasem: „Marta, wszystko w porządku?”. Uśmiechałam się sztucznie i kiwałam głową. Nie chciałam nikomu mówić prawdy — bałam się, że matka się dowie i będzie jeszcze gorzej.
Najgorsze były wieczory. Siedziałam w swoim małym pokoju i słyszałam jej kroki na korytarzu. Serce biło mi szybciej za każdym razem, gdy zatrzymywała się pod moimi drzwiami.
— Marta! Chodź tu natychmiast!
Czasem kazała mi sprzątać do późna albo wyładowywała na mnie swoją frustrację po ciężkim dniu. Krzyczała, że jestem niewdzięczna, że przez mnie jej życie jest takie trudne.
— Gdyby nie ty, mogłabym być kimś! — powtarzała z goryczą.
Z czasem zaczęłam wierzyć, że naprawdę jestem winna wszystkiemu złemu w naszym domu. Przestałam marzyć o lepszym życiu. Przestałam marzyć w ogóle.
Kiedy miałam trzynaście lat, zaczęłam pisać pamiętnik. To była moja jedyna ucieczka od rzeczywistości. Pisałam o tym, jak bardzo chciałabym mieć normalną rodzinę, jak bardzo pragnę choć raz usłyszeć: „Jestem z ciebie dumna”. Ale te słowa nigdy nie padły.
Pewnego dnia matka znalazła mój zeszyt.
— Co to za bzdury? — zapytała z pogardą, czytając moje najskrytsze myśli na głos. — Myślisz, że masz tak źle? Powinnaś być wdzięczna, że masz dach nad głową!
Wyrwała mi zeszyt z rąk i wrzuciła do pieca. Patrzyłam, jak moje słowa płoną razem z resztkami nadziei.
W liceum poznałam Anię — pierwszą osobę, która naprawdę chciała mnie wysłuchać. Zaprosiła mnie kiedyś do siebie na obiad. Jej mama przywitała mnie uśmiechem i zapytała, czy mam ochotę na dokładkę zupy. Byłam tak zaskoczona tą zwykłą życzliwością, że nie potrafiłam odpowiedzieć.
— Wszystko w porządku? — zapytała cicho Ania.
— Tak… tylko… u mnie w domu jest inaczej — wyszeptałam.
Zazdrościłam jej tej normalności: wspólnych posiłków, rozmów przy stole, śmiechu. Po raz pierwszy poczułam prawdziwy smutek z powodu tego, co straciłam — a może nigdy nie miałam.
Z biegiem lat próbowałam odbudować siebie kawałek po kawałku. Studiowałam psychologię na Uniwersytecie Warszawskim — chciałam zrozumieć siebie i innych ludzi z podobnymi doświadczeniami. Terapia pomogła mi nazwać to, co przeżywałam: przemoc emocjonalna.
Przez długi czas próbowałam wybaczyć matce. Wmawiałam sobie, że była ofiarą swoich własnych demonów; że nie potrafiła inaczej kochać. Ale prawda jest taka: ona odebrała mi dzieciństwo i żadna terapia tego nie zmieni.
Dziś mam trzydzieści dwa lata i własną rodzinę. Każdego dnia walczę ze strachem, że powielę jej błędy. Staram się być inną matką dla mojej córki Zosi — przytulam ją często i mówię jej to, czego sama nigdy nie usłyszałam: „Jestem z ciebie dumna”.
Czasem budzę się w nocy z uczuciem pustki i żalu za tymi latami bez światła. Zastanawiam się: czy można naprawdę wybaczyć komuś, kto nigdy nie przeprosił? Czy da się odbudować siebie po takim dzieciństwie?
Może wy macie odpowiedzi na te pytania? Może ktoś z was też nosi w sobie taki cień?