„Chcesz, weź dziecko. Mnie nie obchodzi. Ale w zamian daj mi pieniądze” – historia z polskiego podwórka

– Chcesz, weź dziecko. Mnie nie obchodzi. Nie mogę go widzieć. Ale w zamian daj mi pieniądze – powiedziała moja matka, patrząc na mnie z zimną obojętnością, jakby oddawała worek ziemniaków, a nie własną córkę. Miałam wtedy dziewięć lat i do dziś pamiętam ten dzień – szarą kuchnię w bloku na warszawskim Bródnie, zapach gotującej się zupy i jej głos, który rozcinał ciszę jak nóż.

Nazywam się Jagoda Kulesza. Moja historia nie jest bajką o szczęśliwym dzieciństwie. Ojca nie znałam – zniknął zanim się urodziłam, a matka, Renata, była kobietą twardą, zgorzkniałą i wiecznie rozczarowaną życiem. Pracowała na kasie w Biedronce i wiecznie narzekała na wszystko: na szefa, na sąsiadów, na mnie. „Gdyby nie ty, mogłabym wyjechać do Niemiec i żyć jak człowiek” – powtarzała przy każdej okazji.

Tamtego dnia do mieszkania przyszła ciotka Basia – młodsza siostra mamy, która mieszkała w Otwocku i miała własną rodzinę. Pamiętam jej spojrzenie: pełne współczucia i bezradności.

– Reniu, nie możesz tak mówić przy dziecku – szepnęła ciotka, ale mama tylko wzruszyła ramionami.

– A co mam zrobić? Nie mam siły. Niech ją ktoś weźmie, ja już nie mogę.

Zamarłam. Stałam przy drzwiach do kuchni i czułam, jak świat się wali. Wtedy ciotka Basia podjęła decyzję, która zmieniła moje życie.

– Jagoda pojedzie do mnie na wakacje. Odpoczniesz trochę – powiedziała stanowczo.

Mama tylko kiwnęła głową i wyciągnęła rękę po pieniądze. Ciotka dała jej sto złotych. Tak zaczęło się moje pierwsze lato poza domem – lato, które miało być ucieczką, a stało się początkiem nowego piekła.

U ciotki Basi było inaczej: dom z ogródkiem, zapach świeżo pieczonego chleba, dzieci biegające po podwórku. Ale szybko okazało się, że jestem tam tylko „na doczepkę”. Jej córka Ola nie znosiła mnie od pierwszego dnia.

– Jesteś tu tylko dlatego, że twoja matka cię nie chce – syczała wieczorami przez ścianę. – Jesteś nikim.

Próbowałam się nie przejmować, ale każde słowo wbijało się we mnie jak kolec. Z czasem zaczęłam unikać ludzi, zamykać się w sobie. W szkole byłam „tą z patologii”, „tą od Renaty z Bródna”. Nauczyciele patrzyli na mnie z litością albo z pogardą.

Wróciłam do mamy po wakacjach z nadzieją, że coś się zmieniło. Ale ona była jeszcze bardziej zgorzkniała. Zaczęły się awantury o wszystko: o oceny, o bałagan w pokoju, o to, że „za dużo jem” albo „za mało pomagam”.

Pewnego wieczoru usłyszałam przez ścianę rozmowę mamy z jej nowym partnerem, Arturem:

– Po co ci ta gówniara? Oddaj ją do domu dziecka albo niech Basia ją weźmie na stałe. Przynajmniej będziemy mieli spokój.

– Basia już nie chce – odpowiedziała mama zrezygnowanym tonem. – A do domu dziecka? Jeszcze by mi 500+ zabrali.

Zrozumiałam wtedy, że jestem dla niej tylko źródłem pieniędzy.

Mijały lata. W gimnazjum zaczęłam się buntować: wagary, papierosy za blokiem, pierwsze bójki. Chciałam być silna, niewzruszona – jak mama. Ale każda noc kończyła się płaczem w poduszkę.

W liceum poznałam Michała – chłopaka z sąsiedztwa. Był inny niż wszyscy: czuły, troskliwy, potrafił słuchać. Po raz pierwszy poczułam się ważna. Zaczęliśmy się spotykać po kryjomu, bo mama nie znosiła „obcych chłopaków”.

– Jeszcze zajdziesz w ciążę jak ja i będziesz miała przechlapane – ostrzegała mnie z goryczą.

Ale ja wierzyłam w miłość. Michał był moją ucieczką od wszystkiego złego. Marzyliśmy o wspólnej przyszłości: studiach w Krakowie, małym mieszkaniu na Kazimierzu, psie ze schroniska.

Wszystko runęło pewnej nocy, kiedy wróciłam do domu później niż zwykle. Mama czekała na mnie w kuchni z Arturem.

– Gdzie byłaś?!

– U Michała…

– U Michała?! Ty dziwko! – wrzasnęła i uderzyła mnie w twarz tak mocno, że upadłam na podłogę.

Artur patrzył na to bez słowa. Wybiegłam z domu i przez całą noc błąkałam się po mieście. Nad ranem zadzwoniłam do Michała – przyjechał po mnie i zabrał do siebie.

Jego rodzice byli zdziwieni moją obecnością, ale przyjęli mnie ciepło. Przez kilka dni mieszkałam u nich – pierwszy raz od lat czułam się bezpieczna.

Mama nawet nie zadzwoniła.

Po tygodniu wróciłam po swoje rzeczy. W mieszkaniu panowała cisza – mama spała pijana na kanapie, a Artur oglądał telewizję.

– Przyszłam po swoje rzeczy – powiedziałam cicho.

– Rób co chcesz – mruknął bez zainteresowania.

Spakowałam kilka ubrań i wyszłam bez słowa pożegnania.

Zamieszkałam u Michała na stałe. Jego rodzice pomogli mi skończyć liceum i dostać się na studia pedagogiczne w Warszawie. Pracowałam wieczorami jako kelnerka w barze mlecznym na Pradze – żeby mieć własne pieniądze i nie być ciężarem.

Wydawało mi się, że wszystko zaczyna się układać. Ale przeszłość wróciła szybciej niż myślałam.

Pewnego dnia zadzwonił telefon:

– Jagoda? Tu Basia… Twoja mama jest w szpitalu. Miała udar…

Nie wiedziałam co robić. Przez całe życie pragnęłam jej miłości, a teraz miałam szansę jej pomóc… albo zostawić ją samą.

Pojechałam do szpitala. Mama leżała bezwładna na łóżku, patrzyła na mnie pustym wzrokiem.

– Jagoda… przepraszam…

To były jedyne słowa, jakie zdołała powiedzieć zanim znów zapadła w ciszę.

Przez kolejne miesiące opiekowałam się nią razem z ciotką Basią. Artur odszedł natychmiast po udarze – zostawił mamę bez grosza przy duszy.

Widziałam jej bezradność i strach w oczach. Po raz pierwszy poczułam nad nią litość… ale też gniew za wszystkie lata upokorzeń.

Któregoś dnia podczas rehabilitacji mama spojrzała na mnie i wyszeptała:

– Dlaczego tu jesteś?

– Bo jestem twoją córką…

Zacisnęła powieki i łzy popłynęły jej po policzkach.

Dziś mam trzydzieści lat. Pracuję jako pedagog szkolny w podstawówce na Targówku. Pomagam dzieciom takim jak ja kiedyś – zagubionym, porzuconym przez rodziców emocjonalnie lub dosłownie.

Mama mieszka w domu opieki pod Warszawą. Odwiedzam ją raz w miesiącu – rozmawiamy niewiele, ale czasem trzyma mnie za rękę tak mocno, jakby chciała nadrobić wszystkie stracone lata jednym gestem.

Michał jest moim mężem od pięciu lat. Mamy syna Antosia i córkę Zosię – kocham ich nad życie i przysięgłam sobie nigdy nie powtórzyć błędów mojej matki.

Czasem jednak budzę się w nocy i pytam sama siebie: czy można naprawdę wybaczyć komuś taką krzywdę? Czy miłość do rodzica jest silniejsza niż ból? A może są rany, które nigdy się nie zabliźnią?

Co wy byście zrobili na moim miejscu?