Byłem mężem oszczędnej kobiety, a potem sam popełniłem mnóstwo błędów…
Zacznę od końca, bo właśnie wtedy poczułem, jak grunt usuwa mi się spod nóg. Stałem w kuchni, patrząc na Magdę, która milczała, krojąc cebulę tak, jakby to była moja duma. W powietrzu wisiała cisza gęsta jak śmietana. Właśnie wtedy zrozumiałem, że nie tylko straciłem żonę, ale też samego siebie.
Ale cofnijmy się. Mam na imię Robert. Urodziłem się i wychowałem w Piotrkowie Trybunalskim. Zawsze byłem tym, który szukał kompromisów – w domu, w pracy, wśród znajomych. Moja matka powtarzała: „Lepiej ustąpić niż się kłócić”. Ojciec był inny – twardy, oschły, zawsze z kalkulatorem w ręku. Może dlatego tak bardzo pragnąłem ciepła i bliskości.
Kiedy poznałem Justynę na studiach w Łodzi, wydawała mi się uosobieniem rozsądku. Była piękna, spokojna i… bardzo oszczędna. Wtedy myślałem: „To dobrze! Przynajmniej nie roztrwoni pieniędzy na głupoty”. Nie wiedziałem jeszcze, że ta cecha stanie się gwoździem do trumny naszego małżeństwa.
Zaczęło się niewinnie. – Robert, po co ci nowa kurtka? Ta jeszcze dobra – mówiła Justyna, kiedy wracaliśmy z galerii handlowej. – Ale przecież ma już pięć lat! – próbowałem żartować. – To znaczy, że jest sprawdzona – odpowiadała bez uśmiechu.
Z czasem jej oszczędność przerodziła się w skąpstwo. W mieszkaniu wszystko było „na później”: cieknący kran, obdrapane ściany, stary telewizor z kineskopem. – Po co zmieniać? Działa! – powtarzała. Nawet na święta nie pozwalała kupić choinki. – Po co wydawać pieniądze na coś, co za tydzień wyrzucimy? – pytała z przekąsem.
Najgorsze były rodzinne spotkania. Moja mama zawsze dawała nam słoiki z domowym jedzeniem. Justyna chowała je do szafki i wyciągała tylko wtedy, gdy już naprawdę nie było nic w lodówce. – Trzeba oszczędzać – powtarzała jak mantrę.
Pewnego dnia wróciłem z pracy zmęczony i głodny. W lodówce znalazłem tylko światło i słoik ogórków. – Justyna, może zamówimy pizzę? – zaproponowałem nieśmiało. Spojrzała na mnie jak na dziecko: – Zwariowałeś? Za te pieniądze mamy obiad na trzy dni! Zjadłem te ogórki i poszedłem spać głodny.
Z czasem zacząłem czuć się jak intruz we własnym domu. Każda prośba o coś nowego kończyła się awanturą. – Po co ci to? Po co tamto? – pytała bez końca. Czułem się coraz bardziej samotny.
W końcu powiedziałem dość. Spakowałem walizkę i wyprowadziłem się do kawalerki po babci na Retkini. Rozwód był bolesny i długi. Justyna walczyła o każdy grosz, o każdy mebel. Nawet o stary czajnik elektryczny.
Po rozwodzie poczułem ulgę. Wolność! Zacząłem żyć tak, jak zawsze chciałem: kupiłem nowy telewizor, zamówiłem meble przez internet, chodziłem do restauracji i kina. Znajomi śmiali się: – Robert, nadrabiasz stracone lata! – Może trochę za bardzo – odpowiadałem z uśmiechem.
Ale ta wolność szybko zamieniła się w chaos. Zacząłem korzystać z aplikacji randkowych: Tinder, Badoo… Każda nowa znajomość wydawała się szansą na szczęście. Spotykałem się z kobietami z różnych miast: Łódź, Warszawa, nawet Poznań. Były randki w knajpach na Piotrkowskiej, szybkie romanse i jeszcze szybsze rozczarowania.
Pewnego wieczoru poznałem Magdę. Była inna niż wszystkie: spontaniczna, ciepła, z poczuciem humoru. Miała za sobą trudne dzieciństwo i rozwód z mężem hazardzistą. Od razu poczuliśmy więź.
– Robert, nie boisz się znów zaufać? – zapytała kiedyś przy winie.
– Boję się jak cholera – odpowiedziałem szczerze.
– Ja też… Ale może warto spróbować?
Zamieszkaliśmy razem po trzech miesiącach znajomości. Było cudownie… przez chwilę. Potem zaczęły wychodzić moje stare demony.
Magda była otwarta i szczera, ale ja coraz częściej łapałem się na tym, że nie mówię jej całej prawdy. Ukrywałem przed nią kontakty z dawnymi znajomymi z Tindera. Raz nawet spotkałem się z jedną z nich „na kawę”. Nic się nie wydarzyło, ale Magda dowiedziała się o tym przypadkiem.
– Robert… Ty mnie okłamujesz? – zapytała ze łzami w oczach.
– To tylko kawa! Nic więcej!
– Ale nie powiedziałeś mi o tym…
Wtedy pierwszy raz zobaczyłem w jej oczach strach i rozczarowanie. Próbowałem ją przeprosić, tłumaczyć się, ale ona zamknęła się w sobie.
Do tego doszły problemy finansowe. Po rozwodzie żyłem ponad stan: kredyt na samochód, raty za sprzęt RTV, karta kredytowa pod korek. Magda zaczęła to zauważać.
– Robert… Ty masz długi?
– Trochę… Ale wszystko pod kontrolą!
– Kłamiesz znowu!
Zaczęły się kłótnie o pieniądze. Magda zarabiała mniej ode mnie i czuła się coraz bardziej przytłoczona moimi problemami.
W międzyczasie moja matka zachorowała na raka piersi. Musiałem jeździć do Piotrkowa co tydzień, pomagać jej w domu i przy chemii. Magda próbowała mnie wspierać, ale widziałem po niej zmęczenie i frustrację.
Pewnego dnia wróciłem do domu późno po kolejnej awanturze z matką o opiekunkę (nie chciała jej zatrudnić). Magda siedziała na kanapie z walizką obok siebie.
– Robert… Ja już nie mogę tak żyć. Kocham cię, ale nie chcę być kolejną Justyną w twoim życiu.
– Magda… Proszę…
– Musisz najpierw poukładać siebie i swoje sprawy.
Odeszła tego samego wieczoru.
Zostałem sam w pustym mieszkaniu pełnym nowych rzeczy i starych rachunków do spłacenia. Próbowałem dzwonić do Magdy, pisać SMS-y, błagać o drugą szansę. Bez skutku.
Matka wyzdrowiała po roku walki z chorobą, ale nasze relacje już nigdy nie były takie same. Czułem żal do niej za to, że zawsze była po stronie Justyny podczas rozwodu („Oszczędność to cnota!”), a ona miała żal do mnie za to, że nie potrafię utrzymać rodziny.
Ojciec przestał się odzywać po tym, jak dowiedział się o moich długach („Wstyd! Mężczyzna powinien mieć wszystko pod kontrolą!”). Brat wyjechał do Niemiec i kontaktujemy się tylko przez WhatsAppa raz na miesiąc.
Dziś mam 39 lat i czuję się jak rozbitek dryfujący po morzu własnych błędów. Czasem myślę o Justynie – czy była aż tak zła? A może to ja byłem za słaby? Czy można naprawić to wszystko?
Patrzę na swoje odbicie w lustrze i pytam: czy człowiek może nauczyć się kochać naprawdę dopiero wtedy, gdy straci wszystko? Czy wy też czasem żałujecie swoich decyzji tak bardzo jak ja?