Moje dzieci dzwonią codziennie — czy naprawdę się o mnie martwią, czy tylko czekają na spadek?

— Mamo, jak się dziś czujesz? — głos Magdy w słuchawce brzmi ciepło, ale coś w nim jest sztucznego, jakby powtarzała wyuczoną formułkę.

Zerkam na zegar. Jest 19:00, dokładnie ta sama pora, co wczoraj i przedwczoraj. Odkąd przeszłam na emeryturę i zaczęłam mieć kłopoty z sercem, moje dzieci — Magda i Tomek — nagle przypomniały sobie o moim istnieniu. Przez lata byli zajęci własnym życiem: Magda pracą w banku i dwójką dzieci, Tomek wiecznie zabiegany, zawsze gdzieś w trasie. Teraz dzwonią codziennie. Pytają o ciśnienie, o to, czy byłam u lekarza, czy biorę leki. Niby wszystko w porządku, ale czuję się jak pacjent pod obserwacją, a nie matka.

— Dobrze, Magdo. Nic się nie zmieniło od wczoraj — odpowiadam spokojnie, choć w środku aż się gotuję.

— A byłaś dziś na spacerze? — dopytuje córka.

— Byłam. Tak jak mówiłaś.

— To dobrze. Wiesz, mamo, powinnaś pomyśleć o tym, żeby ktoś ci pomagał w domu. Może jakaś opiekunka?

Zaciskam zęby. To już trzeci raz w tym tygodniu słyszę o opiekunce. Czy naprawdę są aż tak zatroskani? Czy może boją się, że coś mi się stanie i nie zdążą „uporządkować spraw”?

Po rozmowie odkładam słuchawkę i patrzę na zdjęcie mojego męża, Zbyszka. Odszedł pięć lat temu. Zawsze powtarzał: „Dzieci są naszym największym skarbem, ale pamiętaj, żeby nie dać się wykorzystać”. Wtedy śmiałam się z niego. Teraz jego słowa wracają do mnie jak bumerang.

Tomek dzwoni godzinę później.

— Cześć, mamo! Jak zdrowie?

— Tak samo jak godzinę temu, Tomku.

— No tak… Słuchaj, a może byś spisała testament? Tak na wszelki wypadek. Wiesz, żeby potem nie było problemów.

Czuję, jak krew napływa mi do twarzy.

— Tomku, czy ty się o mnie martwisz, czy o mój dom?

Po drugiej stronie cisza.

— Mamo… no co ty… Przecież chodzi o twoje dobro.

Odkładam słuchawkę bez pożegnania. Siadam na kanapie i zaczynam płakać. Czuję się zdradzona przez własne dzieci. Przez lata dawałam im wszystko: czas, pieniądze, wsparcie. Teraz czuję się jak portfel na dwóch nogach.

Następnego dnia przychodzi Magda z wnukami. Przynosi ciasto i uśmiecha się szeroko.

— Mamo, musisz odpoczywać. Może byś sprzedała działkę pod Warszawą? To tylko kłopot dla ciebie.

Patrzę na nią uważnie.

— A dla kogo byłaby to korzyść?

Magda milknie na chwilę.

— No… dla wszystkich. Podzielilibyśmy się pieniędzmi.

Wnuki bawią się w salonie. Słyszę ich śmiech i przez chwilę przypominam sobie czasy, gdy moje dzieci były małe i kochały mnie bezwarunkowo. Teraz wszystko jest inne.

Wieczorem dzwoni do mnie sąsiadka, pani Halina.

— Krysiu, widziałam twoją córkę dziś rano. Pytała mnie o twój stan zdrowia.

Zaciskam pięści. Czy już wszyscy wiedzą więcej o moim życiu niż ja sama?

Przez kolejne dni dzieci dzwonią coraz częściej. Zaczynam unikać telefonu. W końcu Magda wpada bez zapowiedzi.

— Mamo, musimy poważnie porozmawiać — mówi stanowczo. — Nie możesz być sama. Może zamieszkasz u mnie?

Patrzę jej prosto w oczy.

— A co z moim domem?

Magda spuszcza wzrok.

— No… przecież nie będziesz go sama utrzymywać…

Wybucham:

— Czy wy naprawdę myślicie tylko o tym, co po mnie zostanie? Czy ja jeszcze dla was coś znaczę?

Magda zaczyna płakać.

— Mamo! Przecież my się martwimy!

Ale ja już nie wierzę w te łzy. Czuję się samotna jak nigdy dotąd.

Wieczorem długo nie mogę zasnąć. Przewracam się z boku na bok i myślę o tym wszystkim. Czy to ja jestem przewrażliwiona? Może rzeczywiście dzieci chcą dla mnie dobrze? Ale dlaczego ich troska pojawiła się dopiero wtedy, gdy zaczęłam chorować?

Następnego dnia idę do notariusza. Spisuję testament tak, by nikt nie czuł się pokrzywdzony — ale też tak, by nikt nie mógł mnie poganiać do grobu.

Wracam do pustego domu i siadam przy stole z herbatą. Patrzę na zdjęcia rodziny i pytam samą siebie:

Czy miłość rodzinna zawsze musi być podszyta interesem? Czy można jeszcze komuś zaufać bez obaw?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?