Mój mąż upadł na podwórku i już nigdy nie wstał taki sam: Czy miłość wystarczy, by przetrwać wszystko?
— Anka, podaj mi jeszcze ten sekator, dobrze? — usłyszałam głos Marka zza krzaków porzeczek. Był ciepły, majowy poranek, a my jak zwykle w sobotę pracowaliśmy w ogrodzie. Marek zawsze lubił mieć wszystko pod kontrolą: trawnik przystrzyżony co do milimetra, róże bez jednej suchej gałązki. Patrzyłam na niego z dumą — wysoki, silny, z tym swoim zawadiackim uśmiechem. Nawet sąsiadki czasem żartowały, że mam szczęście.
Wtedy to się stało. Usłyszałam dziwny dźwięk, jakby ktoś upuścił metalowy przedmiot na ziemię. Odwróciłam się i zobaczyłam Marka leżącego na trawie. Jego twarz była wykrzywiona, a oczy szeroko otwarte ze strachu. — Marek! — krzyknęłam i rzuciłam się do niego. Próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wydobywał się tylko niezrozumiały bełkot.
Pamiętam, jakby to było wczoraj: karetka, sygnały, lekarze w białych fartuchach. W szpitalu powiedziano mi, że to udar. Że Marek żyje tylko dzięki temu, że tak szybko zadzwoniłam po pomoc. Ale już wtedy wiedziałam, że nic nie będzie takie samo.
Pierwsze dni po powrocie do domu były jak koszmar. Marek nie mówił, nie ruszał prawą stroną ciała. Musiałam go karmić, myć, przewijać. Nasza sypialnia zamieniła się w szpitalną salę — łóżko ortopedyczne, pieluchy dla dorosłych, stosy leków na szafce nocnej. Czułam się jak pielęgniarka, a nie żona.
— Anka, musisz być silna — powtarzała mi mama przez telefon. Ale ja nie byłam silna. Każdego wieczoru płakałam w łazience, żeby Marek nie widział. Czułam żal do losu, do Boga, do siebie samej. Dlaczego on? Dlaczego my?
Najgorsze były noce. Marek budził się z krzykiem, przerażony własną niemocą. Czasem próbował coś powiedzieć, ale słowa plątały mu się w ustach. Patrzył na mnie tymi samymi oczami co kiedyś — tylko teraz pełnymi bólu i wstydu.
Pewnego dnia przyszła do nas jego siostra, Basia. — Anka, musisz pomyśleć o sobie — powiedziała cicho, kiedy Marek spał. — Może dom opieki? Przecież nie dasz rady sama wszystkiego ciągnąć.
Popatrzyłam na nią z niedowierzaniem. — Jak możesz tak mówić? To mój mąż! Przysięgałam mu w zdrowiu i w chorobie!
Ale potem długo nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie: czy naprawdę dam radę? Czy to jeszcze życie czy już tylko wegetacja?
Z czasem nauczyłam się nowych rzeczy: jak podnosić Marka z łóżka bez nadwyrężania kręgosłupa, jak rozmawiać z lekarzami i urzędnikami o zasiłkach i rehabilitacji. Stałam się mistrzynią organizacji — wszystko musiało być zaplanowane co do minuty.
Ale zapomniałam o sobie. Przestałam spotykać się z przyjaciółkami, nie miałam czasu na książki czy kino. Nawet dzieci rzadziej do nas przyjeżdżały — chyba nie mogły patrzeć na ojca w takim stanie.
Pewnego wieczoru usiadłam przy stole i zaczęłam pisać list do Marka. Chciałam mu powiedzieć wszystko: jak bardzo go kocham i jak bardzo jestem zmęczona. Jak tęsknię za dawnym życiem i za nim — tym sprzed udaru.
„Marek,
Czasem mam ochotę uciec. Po prostu wyjść z domu i już nie wrócić. Ale potem patrzę na ciebie i wiem, że nie mogę cię zostawić. Bo jesteś moim mężem. Bo cię kocham. Ale czy to wystarczy?”
Nie miałam odwagi mu tego przeczytać.
Któregoś dnia przyszła sąsiadka Ela z ciastem. Usiadła ze mną w kuchni i po prostu słuchała. W końcu powiedziała: — Anka, masz prawo być zmęczona i zła. To nie znaczy, że jesteś złą żoną.
Te słowa były dla mnie jak balsam na duszę.
Zaczęłam szukać wsparcia: grupa dla opiekunów osób po udarze, psycholog przez telefon. Powoli uczyłam się prosić o pomoc — choćby o godzinę wolnego na spacer po parku.
Marek czasem patrzy na mnie z wdzięcznością, czasem z rozpaczą. Bywają dni lepsze i gorsze. Czasem śmiejemy się razem z głupich filmów w telewizji; czasem płaczemy oboje.
Najtrudniejsze są chwile ciszy — kiedy wiem, że on już nigdy nie będzie tym samym człowiekiem.
Ale jestem tu dla niego. I dla siebie też próbuję być.
Czasem zastanawiam się: czy miłość naprawdę wystarczy? Czy można kochać kogoś tak bardzo, by zapomnieć o własnych potrzebach? A może prawdziwa miłość to właśnie umiejętność proszenia o pomoc i dzielenia się ciężarem?
Co wy byście zrobili na moim miejscu? Czy zostalibyście mimo wszystko?