Zamknięte drzwi: Historia Haliny z Poznania

— Mamo, proszę, nie przychodź dzisiaj. Ania źle się czuje — usłyszałam w słuchawce głos mojego syna, Pawła. Była sobota, dzień, w którym od lat piekłam dla niego drożdżowe ciasto z kruszonką. Zawsze czekał na nie z utęsknieniem, jeszcze jako chłopiec. Teraz miał już trzydzieści dwa lata i od pięciu lat był żonaty z Anią. Od pięciu lat nie byłam ani razu w ich domu. Nawet na próg nie weszłam.

Pamiętam dzień ich ślubu. Byłam taka dumna, patrząc jak Paweł prowadzi Anię do ołtarza. Wtedy jeszcze wierzyłam, że będziemy rodziną. Że będziemy razem spędzać święta, dzielić się radościami i smutkami. Ale już wtedy zauważyłam, jak Ania patrzy na mnie z dystansem. Jakby bała się, że zabiorę jej męża. Ale przecież to mój syn! Czy to takie dziwne, że chciałam być częścią ich życia?

Pierwsze miesiące po ślubie były pełne nadziei. Zapraszałam ich na obiad, dzwoniłam z pytaniem, czy nie potrzebują pomocy przy remoncie mieszkania Ani. Zawsze słyszałam wymówki: „Dzisiaj nie damy rady”, „Może innym razem”, „Mamy dużo pracy”. W końcu przestałam pytać. Ale wciąż piekłam ciasto i czekałam na telefon.

Pewnego dnia postanowiłam po prostu pójść do nich z niespodzianką. Stałam pod drzwiami z jeszcze ciepłym ciastem w rękach. Zadzwoniłam dzwonkiem. Cisza. Zadzwoniłam drugi raz. Usłyszałam szeptane głosy za drzwiami, a potem kroki. Drzwi się uchyliły na centymetr — zobaczyłam tylko oko Ani.

— Dzień dobry, Halino — powiedziała chłodno. — Paweł jest zajęty, a ja naprawdę źle się czuję. Może innym razem?

Zamurowało mnie. Stałam tam jak dziecko, które ktoś wyrzucił z własnego domu. Chciałam coś powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle. Wróciłam do siebie z ciastem i łzami w oczach.

Od tamtej pory już nigdy nie próbowałam wejść do ich mieszkania. Paweł zawsze tłumaczył się pracą, zmęczeniem, a Ania… Ania po prostu mnie unikała. Przestali przychodzić na święta, nawet na Wigilię. Siedziałam wtedy sama przy stole, patrząc na puste krzesło po moim mężu, który odszedł kilka lat temu, i na drugie — dla Pawła.

Czasem dzwoniłam do syna, żeby zapytać, jak się czują. Rozmowy były krótkie i pełne napięcia.

— Wszystko dobrze, mamo. Muszę kończyć.

Czułam się coraz bardziej obca w ich świecie. Jakby moje miejsce w rodzinie przestało istnieć.

Pewnego dnia spotkałam sąsiadkę, panią Marię, która znała Anię jeszcze z dzieciństwa.

— Halinko, słyszałam, że Paweł z żoną planują dziecko! — powiedziała z uśmiechem.

Zamarłam. O tym też dowiaduję się ostatnia? Nawet nie wiem, czy będę mogła zobaczyć wnuka…

Wieczorem długo siedziałam przy oknie, patrząc na światła miasta. Wspominałam czasy, kiedy Paweł był mały i przybiegał do mnie po radę albo po prostu się przytulić. Teraz miał własne życie — i własną rodzinę, do której nie miałam dostępu.

W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do niego.

— Pawle… czy moglibyśmy się spotkać? Chociaż na kawę?

— Mamo… Ania jest bardzo zmęczona ostatnio… Może za jakiś czas?

— Synku… czy ja coś zrobiłam nie tak? Dlaczego nie mogę was odwiedzić?

Po drugiej stronie zapadła cisza.

— To nie tak… Po prostu Ania źle znosi wizyty… Lubi mieć spokój…

— A ja? Ja już chyba nie jestem waszą rodziną…

Rozłączył się bez słowa.

Przez kolejne tygodnie żyłam jak w zawieszeniu. Każdy dzień był taki sam: samotny poranek, zakupy na rynku, rozmowy z sąsiadkami o niczym ważnym. Wieczorami płakałam w poduszkę, bo czułam się nikomu niepotrzebna.

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie moja siostra z Gdańska.

— Halina, musisz coś zrobić! Nie możesz tak po prostu pozwolić im odejść! Walcz o swoje miejsce!

Ale jak walczyć o kogoś, kto zamknął przede mną drzwi?

Zaczęłam pisać listy do Pawła — długie, szczere listy o tym, jak bardzo mi go brakuje i jak bardzo chciałabym poznać jego świat. Nie wiem nawet, czy je przeczytał. Nigdy nie dostałam odpowiedzi.

W końcu postanowiłam pójść na terapię dla osób samotnych. Tam poznałam inne kobiety w podobnej sytuacji — matki odrzucone przez własne dzieci lub synowe. Każda miała swoją historię bólu i tęsknoty.

Jedna z nich powiedziała mi coś ważnego:

— Halina, czasem trzeba pozwolić dzieciom odejść i znaleźć szczęście na własnych warunkach. Ale to nie znaczy, że musisz przestać ich kochać.

Te słowa dały mi trochę ukojenia. Zrozumiałam, że nie wszystko zależy ode mnie. Że czasem trzeba zaakceptować swoją samotność i nauczyć się żyć dla siebie.

Ale wiecie co? Nadal codziennie piekę to drożdżowe ciasto z kruszonką. Może kiedyś Paweł zapuka do moich drzwi i powie: „Mamo, tęskniłem”.

Czy rodzina naprawdę może rozpaść się przez zamknięte drzwi? Czy winna jestem ja — czy może wszyscy po trochu? Czasem zastanawiam się: ile matek w Polsce czeka dziś na telefon od swojego dziecka?