Nie powiedziałam nikomu – historia Ludwiki Ziembickiej
— Ludwiko Ziembicka, jak mogłaś na to pozwolić? — wrzeszczała sąsiadka Weronika Nowak, wymachując rękami w ciasnym korytarzu kamienicy. — Jesteś matką! Jak można być tak obojętną na to, co dzieje się z twoją córką?
Zamarłam. Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy, a serce wali jak oszalałe. Weronika stała przede mną, roztrzęsiona, a jej głos odbijał się echem od obdrapanych ścian. Za drzwiami czułam spojrzenia sąsiadów, którzy pewnie już od dawna wiedzieli więcej niż ja sama chciałam przyznać.
— Cicho bądź! — syknęłam, rozglądając się nerwowo. — Obudzisz pół kamienicy!
— Niech się wszyscy dowiedzą! — krzyknęła jeszcze głośniej. — Może wtedy ktoś wreszcie coś zrobi!
Zamknęłam oczy. Przez chwilę miałam ochotę uciec, schować się gdzieś daleko, gdzie nie dosięgną mnie ani jej słowa, ani własne myśli. Ale nie mogłam. Zosia była w domu. Słyszała wszystko.
Weszłam do mieszkania i zamknęłam drzwi na klucz. Oparłam się o nie plecami i zsunęłam na podłogę. W powietrzu unosił się zapach starego linoleum i zimnej zupy, której nie miałam siły podgrzać. Zosia siedziała przy stole, skulona, z podkrążonymi oczami. Miała czternaście lat i od kilku miesięcy coraz rzadziej się uśmiechała.
— Mamo… — zaczęła cicho.
— Nie teraz — przerwałam jej ostro. — Muszę pomyśleć.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Od kiedy jej ojciec odszedł, wszystko się posypało. Pracowałam na dwie zmiany w sklepie spożywczym, a Zosia coraz częściej zostawała sama w domu. Myślałam, że to tylko bunt nastolatki, że zamyka się w sobie, bo tęskni za ojcem. Ale potem zaczęły się te dziwne sytuacje: wracała późno ze szkoły, miała siniaki na rękach, unikała kontaktu wzrokowego.
Weronika była pierwszą osobą, która zapytała mnie wprost:
— Czy ty naprawdę nie widzisz, co się dzieje z twoją córką?
Wtedy jeszcze zaprzeczałam. Wstydziłam się przyznać nawet przed sobą, że coś jest nie tak. W naszym bloku plotki rozchodziły się szybciej niż światło. Bałam się litości i pogardy sąsiadów bardziej niż prawdy.
Pewnego wieczoru Zosia wróciła do domu cała zapłakana. Miała rozdarte spodnie i rozciętą wargę.
— Co się stało? — zapytałam przerażona.
— Nic… przewróciłam się — odpowiedziała szybko i uciekła do swojego pokoju.
Chciałam wejść za nią, przytulić ją i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Ale nie potrafiłam. Coś mnie blokowało. Może strach? Może poczucie winy?
Kilka dni później Weronika znów przyszła do mnie.
— Ludwiko, musisz coś zrobić! Twoja córka potrzebuje pomocy!
— Nie mieszaj się do moich spraw! — wybuchłam. — To moja rodzina!
— Ale ona cierpi! — krzyczała Weronika. — Jeśli ty nic nie zrobisz, ja zadzwonię na policję!
Zamknęłam przed nią drzwi z hukiem. Potem długo płakałam w łazience, żeby Zosia nie słyszała.
W pracy byłam jak cień samej siebie. Klienci pytali mnie o chleb i mleko, a ja myślami byłam gdzie indziej. Widziałam Zosię w szkole przez okno – szła skulona, omijała inne dzieci szerokim łukiem.
Pewnej nocy usłyszałam cichy płacz dochodzący z jej pokoju. Weszłam bez pukania. Siedziała na łóżku z kolanami pod brodą.
— Zosiu… powiedz mi prawdę. Co się dzieje?
Spojrzała na mnie oczami pełnymi łez.
— Mamo… oni mnie biją w szkole… codziennie… Zabierają mi kanapki i śmieją się ze mnie…
Serce mi pękło. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś?
— Bałam się… że będziesz zła… że to moja wina…
Przytuliłam ją mocno. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam jej ciepło i drżenie całego ciała.
Następnego dnia poszłam do szkoły. Dyrektorka patrzyła na mnie z wyższością.
— Pani Ziembicka, dzieci bywają okrutne… Ale może gdyby Zosia była bardziej otwarta…
Nie wytrzymałam.
— To pani obowiązek zapewnić jej bezpieczeństwo! — krzyknęłam.
Wróciłam do domu roztrzęsiona. Weronika czekała na klatce schodowej.
— I co? — zapytała cicho.
— Nikt mi nie wierzy — odpowiedziałam bezsilnie.
Przez kolejne tygodnie walczyłam o Zosię sama. Rozmawiałam z nauczycielami, pisałam pisma do kuratorium, szukałam pomocy u psychologa szkolnego. Bez skutku. Każdy mówił: „To minie”, „Dzieci muszą nauczyć się radzić sobie same”.
Zosia zamykała się coraz bardziej w sobie. Przestała jeść, przestała mówić. Pewnego dnia znalazłam ją w łazience z pociętymi nadgarstkami.
Świat mi się zawalił.
Zadzwoniłam po pogotowie. Lekarze uratowali jej życie. W szpitalu psychiatrycznym usłyszałam po raz pierwszy: „To nie pani wina”.
Ale ja wiedziałam swoje.
Po powrocie do domu Weronika przyszła do mnie z ciastem.
— Przepraszam… Może byłam za ostra…
— Nie… miałaś rację — odpowiedziałam cicho.
Od tamtej pory zaczęłyśmy rozmawiać częściej. Zosia powoli wracała do siebie dzięki terapii i wsparciu Weroniki, która okazała się jedyną osobą gotową naprawdę pomóc.
Dziś patrzę na moją córkę i zastanawiam się: ile matek milczy ze strachu lub wstydu? Ile dzieci cierpi w ciszy? Czy gdybym wcześniej przełamała swój lęk i dumę, wszystko potoczyłoby się inaczej?
Może czasem największą odwagą jest przyznać się do bezradności i poprosić o pomoc…