Każde spotkanie ma swój czas – Historia Jadwigi
„Dlaczego miłość odchodzi? Przecież była, na pewno była. Byłam tak szczęśliwa, że nie widziałam niczego wokół. Kochałam, żyłam tylko dla niego. A przegapiłam moment, gdy się zmienił. Naiwna durna. Sama sobie winna. Rozlazłam się. A nie wolno było.”
Patrzyłam przez okno na kołyszące się na wietrze czubki drzew. Lód na szybie powoli topniał pod wpływem mojego oddechu. W kuchni cicho brzęczał czajnik, a ja czułam, jakby cały świat zatrzymał się w tej jednej chwili. Siedziałam na starym krześle, które pamiętało jeszcze czasy mojej babci, i próbowałam zrozumieć, kiedy wszystko zaczęło się psuć.
„Jadwiga, zrobisz mi herbaty?” – usłyszałam głos Andrzeja z drugiego pokoju. Jego ton był obojętny, jakbyśmy byli współlokatorami, a nie małżeństwem z dwudziestoletnim stażem. Zawsze robiłam mu herbatę. Zawsze wiedziałam, jaką lubi – mocną, z plasterkiem cytryny i odrobiną miodu. Dziś jednak miałam ochotę odpowiedzieć: „Zrób sobie sam”. Ale nie odpowiedziałam nic. Wstałam i zaczęłam przygotowywać napój, jak automat.
Kiedyś było inaczej. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie w parku przy ulicy Lipowej. Andrzej podszedł do mnie z uśmiechem i zapytał, czy może się przysiąść. Był ciepły majowy wieczór, pachniały bzy. Rozmawialiśmy o wszystkim – o książkach, muzyce, marzeniach. Śmiałam się wtedy tak szczerze, jak nigdy wcześniej. Myślałam: „To ten jedyny”.
Przez lata budowaliśmy wspólne życie – dom pod Warszawą, dwójka dzieci, wspólne wakacje nad morzem. Były kłótnie, były łzy, ale zawsze wracaliśmy do siebie. Aż pewnego dnia coś się zmieniło. Nie potrafię wskazać dokładnego momentu. Może to był ten dzień, gdy wrócił później z pracy i nie pocałował mnie na powitanie? Może wtedy, gdy zaczął coraz częściej zamykać się w swoim gabinecie? Albo gdy przestał pytać, jak minął mi dzień?
Z początku nie chciałam tego widzieć. Tłumaczyłam sobie: „Zmęczony jest”, „Dużo pracy”, „Przejdzie mu”. Ale nie przeszło. Z każdym tygodniem oddalaliśmy się od siebie coraz bardziej. Ja próbowałam ratować to, co jeszcze zostało – gotowałam jego ulubione dania, dbałam o dom, starałam się być lepsza. On był coraz bardziej nieobecny.
Pewnego wieczoru usłyszałam jego rozmowę przez telefon. Szeptał coś cicho, śmiał się tak lekko, jak kiedyś przy mnie. Serce mi zamarło. „Kto to?” – zapytałam później drżącym głosem. „Koleżanka z pracy” – odpowiedział bez mrugnięcia okiem. Chciałam wierzyć, że mówi prawdę. Ale już wtedy wiedziałam.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak w zawieszeniu. Udawałam przed dziećmi i przed sobą samą, że wszystko jest w porządku. Ale nie było. Każdego dnia czułam się coraz bardziej samotna we własnym domu.
Pewnego popołudnia przyszła do mnie moja siostra Zofia. Usiadła naprzeciwko mnie przy kuchennym stole i spojrzała prosto w oczy:
– Jadwiga, co się dzieje? Wyglądasz okropnie.
– Nic się nie dzieje – skłamałam.
– Przestań udawać! Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny.
I wtedy pękłam. Łzy popłynęły mi po policzkach, a ja opowiedziałam jej wszystko – o Andrzeju, o telefonach, o tym, jak bardzo boli mnie ta obojętność.
Zofia objęła mnie mocno.
– Musisz coś z tym zrobić – powiedziała stanowczo. – Nie możesz tak żyć.
Ale co miałam zrobić? Bałam się samotności bardziej niż czegokolwiek innego. Bałam się tego, że zostanę sama z dwójką dzieci i kredytem na dom.
Wkrótce potem Andrzej sam przyszedł do mnie wieczorem.
– Jadwiga… musimy porozmawiać.
Wiedziałam już wtedy wszystko.
– Kochasz ją? – zapytałam cicho.
Nie odpowiedział od razu. Patrzył gdzieś za moje plecy.
– Nie wiem… Chyba tak.
To był koniec naszego małżeństwa.
Przez pierwsze tygodnie po jego wyprowadzce czułam pustkę tak wielką, że trudno to opisać słowami. Dzieci pytały: „Mamo, kiedy tata wróci?”, a ja nie potrafiłam im odpowiedzieć bez łez w oczach.
Musiałam nauczyć się żyć od nowa – sama podejmować decyzje, sama naprawiać cieknący kran i sama chodzić na wywiadówki w szkole. Każdego dnia walczyłam ze strachem i poczuciem winy.
Ale z czasem zaczęłam dostrzegać drobne rzeczy, które dawały mi radość – śmiech dzieci przy śniadaniu, zapach świeżo upieczonego chleba w niedzielny poranek, rozmowy z sąsiadką na klatce schodowej.
Zrozumiałam też coś ważnego: każda miłość ma swój czas. Każde spotkanie jest po coś – nawet jeśli kończy się bólem i rozczarowaniem.
Dziś patrzę przez okno na te same drzewa co wtedy i myślę: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy naprawdę byłam taka ślepa? A może po prostu każda historia musi mieć swój koniec?
Czasem zastanawiam się: czy warto było tak bardzo kochać? Czy lepiej byłoby nigdy nie poznać Andrzeja? Ale wtedy patrzę na swoje dzieci i wiem – każda chwila była ważna.
Może właśnie po to są te wszystkie spotkania – żebyśmy mogli nauczyć się czegoś o sobie samych?
Czy wy też kiedyś przegapiliście moment, gdy wszystko zaczęło się zmieniać? Czy można uratować coś, co już dawno umarło?