Jesień życia – czy naprawdę zostałem sam?
– Wyobrażasz sobie, Staszek? Człowiek całe życie haruje, dzieci wychowuje, a jak tylko człowiek na emeryturę pójdzie, to żona ucieka! – wyrzuciłem z siebie, stukając pionkiem o szachownicę. Staszek spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi, przez chwilę milczał, a potem tylko westchnął. Jesień dopiero zaczynała rozsypywać złote liście na naszym osiedlowym podwórku. Siedzieliśmy na ławce w parku, gdzie od lat spotykali się emeryci – niektórzy dla szachów, inni dla towarzystwa. Pogoda była piękna, powietrze pachniało wilgotną trawą i czymś jeszcze – czymś, czego nie potrafiłem nazwać. Może tęsknotą?
Nazywam się Marian Nowak. Mam sześćdziesiąt siedem lat i od trzech miesięcy jestem sam. Sam, choć przecież przez czterdzieści dwa lata miałem żonę – Zofię. Wychowaliśmy razem dwójkę dzieci: Anię i Pawła. Pracowałem jako kierowca autobusu miejskiego w Poznaniu, Zosia była nauczycielką matematyki. Żyliśmy zwyczajnie – kredyt na mieszkanie, wakacje nad Bałtykiem raz na kilka lat, święta z rodziną. Myślałem, że tak już będzie zawsze.
Aż do tego dnia, kiedy Zosia wróciła z pracy z bukietem kwiatów od uczniów i powiedziała: „Marian, od jutra jestem wolna”. Uśmiechała się wtedy tak szeroko, jakby właśnie wygrała los na loterii. Nie rozumiałem tego entuzjazmu – przecież emerytura to nie wyrok śmierci, ale też nie powód do euforii. „Może pojedziemy gdzieś razem?” – zaproponowałem. „Może wreszcie odpoczniemy?”
Ale Zosia miała inne plany. Zaczęła chodzić na jogę, zapisała się do Uniwersytetu Trzeciego Wieku, spotykała się z koleżankami na kawie i ciastkach. Coraz częściej wychodziła z domu rano i wracała późnym popołudniem. Ja siedziałem w fotelu, oglądałem telewizję albo szedłem do parku pograć w szachy ze Staszkiem. Próbowałem ją zatrzymać – „Zosiu, może byśmy razem poszli na spacer?” – pytałem nieśmiało. „Nie mam czasu, Marianie” – odpowiadała zniecierpliwiona.
Pewnego dnia wróciłem do domu i zobaczyłem ją pakującą walizkę. „Co ty robisz?” – zapytałem z niedowierzaniem. „Wyjeżdżam do siostry do Krakowa na kilka tygodni” – powiedziała spokojnie. „Muszę odpocząć”.
Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że to nie jest zwykły wyjazd. Po tygodniu zadzwoniła: „Marianie, nie wrócę. Potrzebuję zmiany. Chcę być sama”.
Zostałem sam w naszym trzypokojowym mieszkaniu na Winogradach. Dzieci już dawno wyfrunęły z gniazda – Ania mieszka w Berlinie z mężem Niemcem i dwójką dzieci, Paweł pracuje w Warszawie jako informatyk. Dzwonią czasem, pytają co u mnie, ale przecież mają swoje życie.
Przez pierwsze dni chodziłem jak struty. Nie mogłem spać, nie miałem apetytu. Wszystko przypominało mi o Zosi – jej kubek z napisem „Najlepsza nauczycielka”, jej ulubiony szal rzucony niedbale na fotel, zapach perfum unoszący się jeszcze w łazience. Nawet kot – nasza stara Kicia – patrzył na mnie z wyrzutem.
Staszek próbował mnie pocieszać: „Marian, kobiety tak mają. Moja Hela też czasem mówiła, że chciałaby być sama”. Ale ja wiedziałem, że to nie jest chwilowy kaprys. Zosia naprawdę chciała odejść.
Zacząłem zadawać sobie pytania: gdzie popełniłem błąd? Czy byłem za mało czuły? Czy za bardzo przywiązałem się do rutyny? Może powinienem był częściej mówić jej, że ją kocham? A może po prostu przestaliśmy być sobie potrzebni?
Któregoś dnia zadzwoniła Ania: „Tato, może przyjedziesz do nas na trochę? Dzieci by się ucieszyły”. Ale ja nie chciałem być ciężarem. Poza tym bałem się tej niemieckiej codzienności – inny język, inne zwyczaje.
Wieczorami siadałem na balkonie i patrzyłem na światła miasta. Słuchałem sąsiadów śmiejących się za ścianą i czułem się jeszcze bardziej samotny. Próbowałem czytać książki, oglądać filmy – wszystko wydawało się puste.
Pewnego dnia spotkałem w parku panią Helenę – wdowę po sąsiedzku. Przyniosła mi kawałek szarlotki i zapytała: „Jak pan sobie radzi?”. Rozmawialiśmy długo o życiu, o dzieciach, o tym jak trudno pogodzić się ze zmianami. Poczułem ulgę – ktoś mnie wysłuchał bez oceniania.
Zacząłem częściej wychodzić z domu – do biblioteki, na spacery nad Wartę, nawet zapisałem się na zajęcia komputerowe dla seniorów. Poznałem nowych ludzi – panią Wandę z osiedla, która maluje obrazy; pana Jurka, który uczył mnie grać w brydża.
Czasem dzwoniła Zosia – pytała o zdrowie kota, o rachunki za prąd. Rozmawialiśmy spokojnie, bez pretensji. Czułem jednak pod skórą żal i tęsknotę za tym wszystkim, co było kiedyś.
Minęły trzy miesiące odkąd Zosia wyjechała. Nauczyłem się gotować prostą zupę pomidorową i prać koszule bez jej pomocy. Kicia przestała miauczeć nocami pod drzwiami sypialni.
Dziś znów siedzę w parku ze Staszkiem. Liście wirują wokół naszych nóg jak wspomnienia dawnych lat.
– I co teraz będziesz robił? – pyta Staszek.
– Nie wiem… Może spróbuję zacząć od nowa? Może jeszcze coś dobrego mnie czeka?
Patrzę na zachodzące słońce i myślę: czy można nauczyć się żyć samemu po tylu latach we dwoje? Czy samotność to kara czy szansa? Może właśnie teraz jest czas, żeby odnaleźć siebie?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu?