Jak modlitwa uratowała moją rodzinę: historia matki, która nie chciała stracić córki
– Mamo, ja już nie mogę… – głos Marty drżał, a jej oczy były czerwone od płaczu. Siedziała na brzegu łóżka w swoim dawnym pokoju, tym samym, w którym jako dziecko tuliła się do mnie po koszmarach. Teraz była dorosłą kobietą, a ja czułam się tak bezradna jak nigdy dotąd.
– Martuś, przecież zawsze możesz na mnie liczyć – próbowałam ją objąć, ale odsunęła się gwałtownie. – Nie rozumiesz! Ty nigdy nie rozumiałaś! – krzyknęła i zakryła twarz dłońmi.
Wtedy poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce. Przez chwilę miałam ochotę wyjść z pokoju i zatrzasnąć za sobą drzwi. Ale zostałam. Usiadłam obok niej, choć dzielił nas mur zbudowany z jej bólu i mojego strachu.
Marta przyszła do mnie dwa dni wcześniej. Zostawiła męża, Bartka, po siedmiu latach małżeństwa. Nie chciała mówić dlaczego. Wiedziałam tylko, że coś się wydarzyło – coś poważnego. Próbowałam dopytywać, ale zamykała się w sobie jeszcze bardziej.
Wieczorami, kiedy Marta spała, klękałam przy łóżku i modliłam się. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tak bardzo błagała Boga o pomoc. „Panie Boże, daj mi siłę. Pokaż mi, jak pomóc mojemu dziecku. Nie pozwól mi jej stracić” – powtarzałam szeptem, ściskając różaniec.
W domu panowała cisza pełna napięcia. Mój mąż, Andrzej, próbował udawać, że wszystko jest w porządku. – Daj jej czas – mówił. – Przejdzie jej. Ale ja widziałam w jego oczach lęk. Bał się o Martę tak samo jak ja.
Któregoś ranka usłyszałam Martę rozmawiającą przez telefon w kuchni. – Nie wrócę do niego! – mówiła stanowczo. – Mama tego nie zrozumie… Ona zawsze była po stronie Bartka…
Zamarłam w progu. Czy naprawdę byłam taka ślepa? Czy przez te wszystkie lata nie widziałam cierpienia własnej córki?
Wieczorem podeszłam do niej ostrożnie. – Martuś… Chciałabym ci coś powiedzieć…
Spojrzała na mnie nieufnie.
– Przepraszam, jeśli cię zawiodłam. Jeśli byłam zbyt surowa albo nie słuchałam cię wystarczająco uważnie…
Nie odpowiedziała od razu. Widziałam jednak, że jej twarz złagodniała.
– Mamo… Ja już nie wiem, co robić… Boję się…
Objęłam ją mocno i wtedy po raz pierwszy od dawna poczułam, że znowu jesteśmy razem.
Przez kolejne dni rozmawiałyśmy dużo. Marta zaczęła opowiadać o tym, co działo się w jej małżeństwie. O samotności, o tym, że Bartek coraz częściej znikał z domu, o kłótniach i cichych dniach pełnych wzajemnych pretensji.
– Myślałam, że jak będziemy mieli dziecko, wszystko się zmieni – wyznała pewnej nocy. – Ale on nie chciał… A potem już nawet nie rozmawialiśmy ze sobą…
Słuchałam jej i czułam narastający gniew na Bartka, ale też na siebie. Przecież to ja zawsze powtarzałam Marcie: „Małżeństwo to kompromis”, „Trzeba walczyć o rodzinę”. Czy przez to nie nauczyłam jej tłumić własnych uczuć?
Pewnego dnia zadzwonił Bartek. Chciał porozmawiać z Martą. Bałam się tej rozmowy jak ognia.
– Idź z nim porozmawiać – powiedziałam cicho. – Ale pamiętaj: masz prawo być szczęśliwa.
Marta spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Naprawdę tak myślisz?
– Tak – odpowiedziałam pewniej niż czułam w środku.
Po tej rozmowie Marta była roztrzęsiona. Bartek błagał ją o powrót, obiecywał zmiany. Ale ona już podjęła decyzję.
– Mamo… Ja wiem, że to koniec – powiedziała wieczorem. – Ale boję się tego wszystkiego: sądu, opinii ludzi… Boję się być sama.
Wtedy po raz pierwszy zaproponowałam jej wspólną modlitwę.
– Pomódlmy się razem – poprosiłam cicho.
Usiadłyśmy obok siebie na łóżku i zaczęłyśmy szeptać „Ojcze nasz”. Poczułam spokój, jakiego dawno nie czułam. Marta płakała cicho przez całą modlitwę.
Od tamtej pory modliłyśmy się codziennie. Nie o cud ani powrót Bartka – tylko o siłę dla Marty i dla mnie.
Kiedy sprawa rozwodowa ruszyła, cała rodzina była podzielona. Moja siostra Basia zadzwoniła do mnie z pretensjami:
– Ty jej pozwalasz na rozwód? Co ludzie powiedzą? Przecież to wstyd!
– Basia, ona cierpi! Nie mogę jej zmuszać do życia w nieszczęściu!
Pokłóciłyśmy się tak bardzo, że przez kilka tygodni nie rozmawiałyśmy wcale.
W pracy też było ciężko. Koleżanki szeptały za moimi plecami:
– Widzisz? Taka porządna rodzina… A tu rozwód w domu…
Czułam się osaczona ze wszystkich stron. Ale wieczorami wracałam do modlitwy i czułam ulgę.
Po kilku miesiącach Marta zaczęła wracać do siebie. Znalazła nową pracę, wynajęła mieszkanie. Często przychodziła do nas na obiady i coraz częściej się uśmiechała.
Któregoś dnia powiedziała:
– Mamo… Dziękuję ci za wszystko. Gdyby nie ty i twoja wiara… Nie wiem, czy dałabym radę.
Patrzyłam na nią z dumą i wdzięcznością. Wiedziałam już wtedy, że czasem największą siłą matki jest umiejętność odpuszczenia kontroli i oddania wszystkiego w ręce Boga.
Dziś patrzę na Martę i widzę kobietę silniejszą niż kiedykolwiek wcześniej. Czasem pytam siebie: czy dobrze zrobiłam? Czy mogłam zrobić coś inaczej? Ale wiem jedno: bez wiary i modlitwy nie przetrwałybyśmy tego razem.
Czy każda matka potrafi zaufać swojemu dziecku nawet wtedy, gdy świat wokół krzyczy „to błąd”? A może czasem trzeba po prostu uwierzyć, że miłość i modlitwa naprawdę mają moc?