Niechciana córka – historia, której nikt nie chciał słyszeć

– Dlaczego nie możesz być taka jak syn pani Kowalskiej? – głos matki przeszył ciszę kuchni niczym nóż. Stałam przy zlewie, z dłonią zaciśniętą na szklance, i czułam, jak łzy napływają mi do oczu. Nie odpowiedziałam. Wiedziałam, że każda odpowiedź tylko ją rozjuszy.

Od dziecka byłam dla niej rozczarowaniem. Kiedyś podsłuchałam rozmowę z ciotką Haliną: „Gdyby to chociaż był chłopak… Może wtedy Janek byłby bardziej obecny w domu.” Janek, mój ojciec, był jak duch – pojawiał się i znikał, zawsze zmęczony, zawsze z gazetą w ręku, nigdy nie patrzył mi w oczy.

Miałam na imię Marta. Zwykłe imię dla zwykłej dziewczyny, która nigdy nie była wystarczająca. W szkole byłam cicha, niewidzialna. Nauczyciele pytali: „Czy wszystko w porządku w domu?” Uśmiechałam się wtedy sztucznie i kiwałam głową. Kto by chciał słuchać historii o tym, jak matka patrzy na ciebie z pogardą?

Najgorsze były święta. W Wigilię matka nakrywała do stołu dla czterech osób – dla mnie, siebie, ojca i… pustego miejsca. „Dla niespodziewanego gościa” – mówiła. Ale ja wiedziałam, że to miejsce jest dla kogoś innego. Dla syna, którego nigdy nie miała.

Pewnego dnia, gdy miałam czternaście lat, wróciłam do domu wcześniej. Usłyszałam podniesione głosy z kuchni.

– Ona nigdy nie będzie taka jak chłopak! – krzyczała matka. – Po co nam taka córka? Nawet nie umie się odezwać!

Ojciec milczał. Zawsze milczał.

Wtedy coś we mnie pękło. Przestałam się starać. Przestałam pytać o zgodę na wyjście do kina, przestałam prosić o uwagę. Zaczęłam znikać – najpierw z rozmów, potem z domu. Wychodziłam na długie spacery po osiedlu, siadałam na ławce pod blokiem i patrzyłam na dzieci bawiące się w berka.

Miałam jedną przyjaciółkę – Kasię. Jej dom był pełen śmiechu i zapachu ciasta drożdżowego. Czasem zapraszała mnie na obiad.

– Marta, czemu jesteś taka smutna? – pytała jej mama.

Nie umiałam odpowiedzieć. Jak powiedzieć komuś, że własna matka cię nie chce?

W liceum zaczęłam pisać pamiętnik. Wylewałam w nim wszystko: żal, gniew, tęsknotę za akceptacją. Pisałam listy do siebie z przyszłości: „Marto, jesteś silna. Przetrwasz.”

Ale im byłam starsza, tym bardziej czułam się niewidzialna. Matka coraz częściej porównywała mnie do synów sąsiadek:

– Zobacz, jak Tomek pomaga ojcu w garażu! A ty? Tylko siedzisz z nosem w książkach.

Ojciec czasem próbował coś powiedzieć:

– Daj jej spokój, Haniu…

Ale matka ucinała go wzrokiem.

Wszystko zmieniło się pewnego zimowego wieczoru. Miałam osiemnaście lat i wróciłam do domu późno – po próbie szkolnego teatru. Matka czekała w kuchni.

– Gdzie byłaś? – zapytała lodowatym tonem.

– Na próbie…

– Po co ci to? I tak nic z ciebie nie będzie.

Zacisnęłam pięści.

– Może gdybyś mnie kochała…

Zamilkła. Przez chwilę myślałam, że mnie uderzy. Ale tylko spojrzała na mnie z pogardą.

– Nie mów bzdur.

Wtedy podjęłam decyzję. Spakowałam plecak i wyszłam z domu. Nie wiedziałam dokąd pójdę – byle dalej od niej.

Noc spędziłam u Kasi. Jej rodzice przyjęli mnie bez pytań.

– Możesz zostać ile chcesz – powiedziała jej mama i podała mi herbatę z malinami.

Rano zadzwonił ojciec.

– Marta… wróć do domu. Mama się martwi.

Zaśmiałam się przez łzy.

– Ona nigdy się o mnie nie martwiła.

Przez kilka tygodni mieszkałam u Kasi. Chodziłam do szkoły, próbowałam żyć normalnie. Ale czułam się rozdarta – tęskniłam za domem, choć wiedziałam, że tam nie znajdę miłości.

Pewnego dnia spotkałam matkę na ulicy. Szła szybko, jakby chciała przede mną uciec.

– Mamo! – zawołałam.

Zatrzymała się niechętnie.

– Czego chcesz?

– Chciałabym… żebyś mnie zaakceptowała.

Prychnęła.

– Nie mam czasu na twoje fanaberie.

Odeszła bez słowa.

To był moment przełomowy. Zrozumiałam, że nigdy nie będę dla niej wystarczająca. Że muszę żyć dla siebie.

Zdałam maturę i dostałam się na studia do Warszawy. Wyjechałam bez pożegnania. Ojciec przysłał mi raz list – krótki, niezgrabny:

„Marto,
Przepraszam, że nie umiałem być lepszym ojcem.
Tata.”

Płakałam nad tym listem całą noc.

W Warszawie zaczęło się nowe życie. Wynajęłam pokój z dwiema dziewczynami: Anią i Magdą. Były głośne, radosne, inne niż ja. Powoli uczyły mnie śmiać się głośno i mówić o swoich uczuciach bez wstydu.

Czasem dzwoniła Kasia:

– Jak tam?

– Lepiej… Chyba zaczynam być sobą.

Ale przeszłość wracała w snach: matka stojąca w kuchni z zimnym spojrzeniem; ojciec chowający się za gazetą; ja – niewidzialna.

Na drugim roku studiów poznałam Pawła – chłopaka z sąsiedniego wydziału. Był czuły i cierpliwy. Kiedy opowiedziałam mu swoją historię, objął mnie mocno:

– Jesteś silniejsza niż myślisz.

Zaczęliśmy być razem. Po raz pierwszy poczułam się ważna dla kogoś innego niż Kasia czy jej rodzina.

Po trzech latach od wyjazdu wróciłam do rodzinnego miasta na pogrzeb babci. W domu panowała cisza pełna napięcia. Matka patrzyła na mnie obojętnie; ojciec unikał wzroku.

Po uroczystości usiedliśmy przy stole. Matka zaczęła narzekać:

– Gdybyś była chłopcem, wszystko byłoby inaczej…

Nie wytrzymałam:

– Mamo! Przestań! Jestem twoją córką i nigdy tego nie zmienię!

Wstałam od stołu i wyszłam z domu – tym razem już bez żalu.

Dziś mam trzydzieści lat. Mam własną rodzinę – Pawła i naszą córeczkę Zosię. Czasem patrzę na nią i obiecuję sobie: nigdy nie sprawię, żeby poczuła się niechciana.

Matka dzwoni rzadko – głównie po to, by zapytać o zdrowie Zosi lub poprosić o pomoc przy papierach urzędowych. Nigdy nie przeprosiła za to, co mi zrobiła. Ojciec odszedł kilka lat temu – pogodziliśmy się tuż przed jego śmiercią.

Czasem zastanawiam się: czy można naprawdę wybaczyć rodzicom? Czy da się pokochać siebie po latach odrzucenia?

A wy? Czy kiedykolwiek czuliście się niewidzialni we własnym domu?