Obca w naszym domu – historia o rodzinnej nienawiści i przebaczeniu
Od razu ją znienawidziliśmy, gdy tylko przekroczyła drzwi naszego domu. Kędzierzawa, wysoka, chuda. Sweter miała niczego sobie, ale ręce różniły się od mamusi. Palce krótsze i grubsze, trzymała je złożone jak zamek. Nogi chudsze niż u mamy, stopy dłuższe. Siedzieliśmy z bratem Władkiem – on miał siedem lat, ja dziewięć – i rzucaliśmy w nią spojrzeniami ostrymi jak noże. To był pierwszy dzień po pogrzebie mamy.
Tata przyprowadził ją do nas bez słowa wyjaśnienia. „To jest pani Zofia,” powiedział tylko, jakby to miało cokolwiek wyjaśnić. Pani Zofia uśmiechnęła się do nas niepewnie, a ja poczułam, jak coś we mnie pęka. Jak ona śmie tu być? Jak śmie siadać na miejscu mamy przy stole? Władek ścisnął moją dłoń pod stołem tak mocno, że aż zabolało.
Pierwszego wieczoru próbowała nam zrobić kolację. Kroiła chleb krzywo, masło rozsmarowywała za grubo. W kuchni pachniało inaczej niż zwykle – cebulą i czymś obcym. Tata udawał, że wszystko jest w porządku, ale widziałam, jak unika jej wzroku. „Zjedzcie, dzieci,” powiedziała cicho. Władek odsunął talerz. Ja też nie tknęłam jedzenia.
W nocy długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam przez cienką ścianę, jak tata rozmawia z panią Zofią szeptem. „Daj im czas,” mówił. „To dla nich trudne.” Ona płakała cicho. Przez chwilę poczułam coś na kształt współczucia, ale zaraz przypomniałam sobie mamę i znów poczułam gniew.
Następnego dnia w szkole nie mogłam się skupić. Koleżanki pytały, czy to prawda, że mam nową mamę. „To nie jest moja mama!” krzyknęłam na całą klasę. Pani wychowawczyni spojrzała na mnie ze smutkiem.
W domu było coraz gorzej. Pani Zofia próbowała z nami rozmawiać, ale my milczeliśmy albo odpowiadaliśmy złośliwie. Władek raz rzucił w nią kredką. Ja schowałam jej szczotkę do włosów za szafą. Tata coraz częściej wychodził z domu wieczorami.
Pewnego dnia wróciłam ze szkoły i zobaczyłam panią Zofię płaczącą w kuchni. Stała przy zlewie, trzymając w rękach poplamioną bluzkę mamy. „Nie powinnaś tego dotykać!” wrzasnęłam na nią. Odwróciła się do mnie z oczami pełnymi łez. „Przepraszam,” wyszeptała. „Chciałam tylko wyprać…”
Wtedy pierwszy raz zobaczyłam ją naprawdę – nie jako intruza, ale jako człowieka. Była zmęczona, przestraszona i samotna tak samo jak my.
Wieczorem tata próbował z nami rozmawiać. „Dzieci, pani Zofia nie chce zastąpić wam mamy. Ona też straciła kogoś bliskiego.” Ale my nie chcieliśmy słuchać.
Minęły tygodnie. Pani Zofia coraz rzadziej się uśmiechała. Przestała próbować nas przekonać do siebie. Robiła swoje – gotowała, sprzątała, czasem czytała książki w swoim pokoju.
Któregoś dnia Władek zachorował na anginę. Miał wysoką gorączkę i majaczył przez sen. Tata był w delegacji, a ja nie wiedziałam, co robić. To pani Zofia siedziała przy nim całą noc, zmieniając mu kompresy na czole i podając lekarstwa.
Rano Władek spojrzał na nią inaczej niż zwykle. „Dziękuję,” powiedział cicho.
Coś zaczęło się zmieniać. Nie od razu – to trwało tygodnie, może miesiące. Pani Zofia nauczyła się piec nasze ulubione ciasto drożdżowe według przepisu mamy. Pozwoliła nam mówić do niej po imieniu. Czasem opowiadała nam historie ze swojego dzieciństwa – o tym, jak mieszkała na wsi pod Lublinem i biegała boso po łąkach.
Ale nigdy nie była naszą mamą.
Tata ożenił się z nią po roku od śmierci mamy. Na ślubie płakałam – nie ze szczęścia, tylko z żalu i gniewu. Władek trzymał mnie za rękę.
Dziś jestem dorosła i sama mam dzieci. Często wracam myślami do tamtych dni i zastanawiam się: czy mogłam wtedy postąpić inaczej? Czy byłam zbyt okrutna dla kobiety, która chciała nam tylko pomóc? Czy można kogoś pokochać na siłę?
Może każdy z nas nosi w sobie jakąś obcą Zofię – kogoś, kogo odrzucamy tylko dlatego, że boimy się stracić to, co kochamy najbardziej? Co byście zrobili na moim miejscu?