Nienawiść bez granic: Historia Stanisława i rodzinnych demonów

Wyszedłem z biurowca, trzaskając za sobą ciężkimi drzwiami, jakby to miało zamknąć nie tylko dzień pracy, ale i cały ten cholerny rozdział życia. Słońce już dawno schowało się za chmurami, a niebo ciemniało w tempie, które przypominało mi o burzy wiszącej w powietrzu – tej na zewnątrz i tej, która od miesięcy narastała we mnie. Machinalnie ruszyłem w stronę parkingu, lecz po kilku krokach uderzyła mnie myśl: przecież samochód zostawiłem wczoraj w warsztacie. Przez chwilę miałem ochotę przekląć pod nosem, ale zaraz potem pomyślałem, że może to i lepiej. Autobusy w godzinach szczytu to koszmar, a spacer pozwoli mi poukładać myśli.

Szliłem więc przez zatłoczone ulice Warszawy, mijając ludzi spieszących się do domów. Każdy z nich miał własne troski, własne życie. Ja też miałem swoje – i to nie byle jakie. W kieszeni czułem ciężar telefonu. Wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał zadzwonić do matki. Od tygodni unikałem tej rozmowy, bo wiedziałem, że znów się pokłócimy. O ojca. O pieniądze. O to, kto ma rację.

Krople deszczu zaczęły stukać o chodnik, kiedy skręciłem w boczną uliczkę. Przypomniałem sobie ostatnią kłótnię z bratem, Piotrem. „Ty zawsze byłeś ulubieńcem mamy!” – wrzeszczał wtedy przez telefon. „A ty zawsze byłeś zazdrosny!” – odpowiedziałem bez namysłu. Potem padły jeszcze gorsze słowa. Takie, których nie da się cofnąć.

Deszcz przybierał na sile. Schowałem się pod daszkiem kiosku i wyciągnąłem telefon. Na ekranie migała nieodebrana wiadomość od matki: „Stasiek, musisz przyjechać. Ojciec jest w szpitalu.” Zamarłem. Przez chwilę nie mogłem złapać tchu. Ojciec… Ten sam człowiek, który przez całe dzieciństwo potrafił być zarówno bohaterem, jak i tyranem. Ten, którego kochałem i nienawidziłem jednocześnie.

W głowie kłębiły mi się wspomnienia: ojciec wracający pijany do domu, matka płacząca w kuchni, Piotr zamykający się w swoim pokoju i ja – próbujący być niewidzialnym. Ale były też dobre chwile: wspólne wypady na ryby, śmiech przy stole, opowieści o dawnych czasach.

Zebrałem się w sobie i zadzwoniłem do matki.

– Stasiek? – jej głos był słaby i drżący.
– Co się stało? – zapytałem, choć znałem już odpowiedź.
– Zawał… Lekarze mówią, że stan jest poważny. Piotr już tu jest…

Zacisnąłem pięści. Oczywiście, Piotr był pierwszy. Zawsze musiał być pierwszy tam, gdzie chodziło o pokazanie się jako lepszy syn.

– Przyjadę – powiedziałem krótko i rozłączyłem się.

Deszcz lał jak z cebra, gdy biegłem na przystanek autobusowy. W autobusie tłok był nie do zniesienia. Ludzie patrzyli na siebie spode łba, jakby każdy miał za chwilę wybuchnąć. Czułem się tak samo – jak bomba zegarowa.

Szpital pachniał środkami dezynfekującymi i strachem. Matka siedziała na plastikowym krześle pod salą intensywnej terapii. Piotr stał obok niej z założonymi rękami.

– No proszę, jednak przyszedłeś – rzucił Piotr z ironią.
– Nie zaczynaj – syknąłem przez zaciśnięte zęby.
– Chłopcy! – matka próbowała nas uciszyć, ale jej głos był ledwo słyszalny.

Usiadłem obok niej i przez chwilę panowała cisza. Każdy z nas patrzył gdzieś w dal, jakby ściany szpitala mogły nam odpowiedzieć na pytania, których baliśmy się zadać.

– Lekarz mówił coś nowego? – zapytałem cicho.
– Czekamy… – matka otarła łzę.

Piotr spojrzał na mnie z pogardą.
– Gdybyś częściej dzwonił do ojca, może nie byłoby tak źle.
– A ty? Myślisz, że jesteś lepszy? – odparowałem natychmiast.

Wybuchła kłótnia. Słowa padały jak pociski: o dawnych winach, o niespełnionych oczekiwaniach, o tym, kto więcej poświęcił dla rodziny. Matka płakała coraz głośniej.

Nagle drzwi sali otworzyły się i wyszedł lekarz.
– Pan Stanisław Nowak? – zapytał.
– Tak…
– Pański ojciec odzyskał przytomność. Możecie wejść pojedynczo.

Matka weszła pierwsza. Ja zostałem sam z Piotrem na korytarzu.

– Wiesz co? – zaczął Piotr cicho. – Ja już nie mam siły walczyć. Całe życie próbowałem ci coś udowodnić… Ale chyba nigdy nie byłem dla was wystarczająco dobry.

Spojrzałem na niego inaczej niż zwykle. Zobaczyłem nie rywala, ale brata – zmęczonego życiem tak samo jak ja.

– Może powinniśmy przestać się nienawidzić – powiedziałem cicho.

Piotr skinął głową i pierwszy raz od lat uśmiechnął się do mnie szczerze.

Kiedy wszedłem do ojca, spojrzał na mnie słabym wzrokiem.
– Stasiek… przepraszam…
Nie wiedziałem za co dokładnie przeprasza – za lata milczenia? Za krzywdy? Za to, że nigdy nie umiał być ojcem takim, jakiego potrzebowałem?
Usiadłem obok niego i ścisnąłem jego dłoń.

Po powrocie do domu długo nie mogłem zasnąć. Myśli krążyły wokół tego dnia: deszczu, szpitala, słów wypowiedzianych i tych przemilczanych przez lata. Czy naprawdę nienawiść musi być silniejsza niż więzy krwi? Czy potrafimy sobie wybaczyć zanim będzie za późno?

Czasem zastanawiam się: ile rodzin w Polsce żyje z takimi demonami? Ile słów nigdy nie zostanie wypowiedzianych? Może warto spróbować je powiedzieć… zanim zabraknie nam czasu.