Między bajką a rzeczywistością: Ostatnie lato z dziadkiem pod Kaliszem
– Dziadku, a widziałeś kiedyś krasnoludki? – zapytałem, siedząc na starym, skrzypiącym taborecie w kuchni, gdzie pachniało świeżym chlebem i dymem z pieca. Dziadek spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi, uśmiechnął się tajemniczo i odpowiedział: – Krasnoludków nie widziałem, ale baby-jagi? Oj, tych to się naoglądałem!
Miałem wtedy siedem lat i wierzyłem we wszystko, co opowiadał. Każde lato spędzałem u dziadków pod Kaliszem, w małej wiosce, gdzie czas płynął inaczej. Mama zawsze powtarzała, że to miejsce jest magiczne, ale dla mnie magia była tam, gdzie był dziadek – Stanisław Nowak, człowiek o wielkich dłoniach i jeszcze większym sercu.
Dziadek zabierał mnie wszędzie: do sadu, na pole, do stodoły pełnej siana. Pokazywał mi, jak doić krowy, jak rozpoznawać ślady zwierząt na błotnistej drodze i jak rozmawiać z sąsiadami tak, żeby zawsze dostać kawałek świeżego ciasta. Ale najbardziej lubiłem nasze wieczorne rozmowy przy kuchennym stole. Wtedy świat dorosłych przestawał istnieć, a zaczynała się kraina opowieści.
Pewnego wieczoru, kiedy burza szalała za oknem, a światło świecy rzucało cienie na ściany, zapytałem go o krasnoludki. Dziadek zamyślił się na chwilę i zaczął opowiadać o babie-jadze z lasu za wsią. Mówił tak sugestywnie, że przez całą noc nie mogłem zasnąć, nasłuchując trzasków i szelestów. Rano śmiał się ze mnie, ale potem zabrał mnie do lasu i pokazał stary dąb, pod którym – jak twierdził – mieszkała kiedyś prawdziwa czarownica.
Mama patrzyła na to wszystko z lekkim niepokojem. – Tato, nie strasz go tymi bajkami – mówiła z wyrzutem. Ale dziadek tylko mrugał do mnie porozumiewawczo. Między nim a mamą zawsze iskrzyło. Ona chciała dla mnie innego życia – spokojnego, przewidywalnego, miejskiego. On wierzył w siłę korzeni i tradycji.
Z czasem zacząłem dostrzegać te różnice coraz wyraźniej. Mama coraz rzadziej przyjeżdżała na wieś. Tłumaczyła się pracą w Poznaniu, nowym partnerem, który nie lubił „tych wiejskich klimatów”. Ja jednak uciekałem do dziadka przy każdej okazji. To on nauczył mnie, że życie to nie tylko szkoła i obowiązki, ale też śmiech, przygoda i odrobina szaleństwa.
Pamiętam jedno lato szczególnie wyraźnie. Miałem wtedy czternaście lat i po raz pierwszy poczułem się dorosły. Dziadek już nie był taki silny jak dawniej. Często siadał na ławce przed domem i patrzył w dal. – Wiesz, Michał – powiedział pewnego dnia – życie to taka bajka, tylko czasem zapominamy o tym, że sami jesteśmy jej bohaterami.
Tamtego lata mama przyjechała tylko raz. Przywiozła mi nowy telefon i próbowała przekonać mnie do powrotu do miasta. – Tu nie ma przyszłości – mówiła cicho, kiedy myślała, że dziadek nie słyszy. Ale on słyszał wszystko. Wieczorem usiadł obok mnie i powiedział: – Nie słuchaj ich wszystkich. Słuchaj siebie.
Wkrótce potem dziadek zachorował. Najpierw były tylko bóle pleców i zmęczenie. Potem przyszły szpitale, badania i ta straszna cisza w domu bez jego śmiechu. Mama chciała zabrać go do miasta na leczenie, ale on uparcie odmawiał. – Tu jest mój dom – powtarzał. Ja byłem rozdarty między nimi: matką, która chciała ratować ojca za wszelką cenę, a dziadkiem, który nie chciał opuszczać swojej ziemi.
Pewnej nocy usłyszałem ich kłótnię. Mama płakała: – Tato, proszę cię! Nie możesz tu zostać sam! Dziadek odpowiedział spokojnie: – Nie jestem sam. Mam Michała.
To wtedy po raz pierwszy poczułem ciężar odpowiedzialności. Przez kolejne tygodnie opiekowałem się nim najlepiej jak potrafiłem: gotowałem zupę z pokrzyw według jego przepisu, czytałem mu gazety i słuchałem tych samych historii po raz setny. Czasami miałem dość – chciałem wyjść do kolegów albo po prostu pobyć sam – ale coś mnie trzymało przy nim.
Ostatniego dnia sierpnia dziadek poprosił mnie, żebym poszedł z nim do lasu pod stary dąb. Szliśmy powoli, zatrzymując się co kilka kroków. Kiedy dotarliśmy na miejsce, usiadł na mchu i powiedział: – Widzisz ten dąb? On tu stoi dłużej niż ja żyję. Wszystko się zmienia, Michałku, ale korzenie zostają.
To były jego ostatnie słowa skierowane do mnie. Kilka dni później odszedł spokojnie we śnie.
Pogrzeb był prosty, wiejski – taki jak on by chciał. Mama płakała cicho, ja stałem obok niej z kamienną twarzą. Po wszystkim wróciłem pod dąb i długo siedziałem w ciszy.
Dziś mam dwadzieścia pięć lat i mieszkam w Poznaniu. Często wracam myślami do tamtego lata i do dziadka. Zastanawiam się czasem: czy dorosłość naprawdę musi oznaczać koniec bajek? Czy można zachować w sobie choć odrobinę tej dziecięcej wiary w magię?
A może to właśnie wspomnienia są naszymi krasnoludkami – niewidzialnymi strażnikami korzeni?