Między Ciszą a Krzykiem: Historia Marty, która Pragnęła Być Matką
– Marta, ile jeszcze będziesz się łudzić? – głos mojej matki rozbrzmiewał w kuchni jak dzwon. Stałam przy oknie, patrząc na szare niebo nad blokowiskiem na warszawskim Ursynowie. W dłoniach ściskałam kubek z zimną już herbatą.
– Mamo, proszę cię… – zaczęłam cicho, ale przerwała mi ruchem ręki.
– Trzydzieści osiem lat! – wykrzyknęła. – Wszyscy twoi znajomi mają już dzieci, a ty wciąż tylko czekasz na cud. Może czas się pogodzić z losem?
Zacisnęłam powieki. W środku czułam, jakby ktoś rozrywał mnie na strzępy. Każde jej słowo wbijało się we mnie jak igła. Nie wiedziała, że każdej nocy modlę się do Boga o dziecko. Że każda kolejna nieudana próba jest jak śmierć małej nadziei.
Wyszłam z kuchni, nie patrząc na nią. W łazience oparłam się o zimne kafelki i pozwoliłam łzom płynąć. „Boże, jeśli jesteś, jeśli mnie słyszysz… Dlaczego mnie karzesz? Czy naprawdę nie zasługuję na to, by być matką?” – szeptałam w myślach.
Mój mąż, Tomek, był inny. Cichy, zamknięty w sobie. Po latach starań i wizyt u lekarzy przestał rozmawiać o dzieciach. Zamiast tego coraz częściej wracał późno z pracy, a wieczorami siedział przed komputerem. Czułam się coraz bardziej samotna.
Pewnego wieczoru usiadłam obok niego na kanapie.
– Tomek… – zaczęłam niepewnie.
– Co? – nie odwrócił wzroku od ekranu.
– Może spróbujemy jeszcze raz? Może in vitro?
Westchnął ciężko.
– Marta, ile razy mamy to przerabiać? Nie stać nas na kolejne próby. Poza tym… może po prostu nie jest nam to pisane.
Zamilkłam. Wiedziałam, że nie chce już walczyć. Że poddał się dużo wcześniej niż ja.
W pracy też nie było lepiej. Koleżanki z działu opowiadały o swoich dzieciach – o pierwszych krokach, przedszkolnych przedstawieniach, chorobach i sukcesach. Siedziałam przy biurku, udając skupienie na tabelkach Excela, ale w środku czułam pustkę.
Najgorsze były święta. Wigilia u rodziców Tomka – jego siostra z mężem i trójką dzieci, kuzyni z niemowlakami na rękach. Siedziałam przy stole, uśmiechając się sztucznie do wszystkich i odpowiadając na pytania: „A wy kiedy?” albo „Może już czas?”.
Po jednej z takich Wigilii wróciłam do domu i długo patrzyłam w lustro. Widziałam zmęczoną twarz kobiety, która kiedyś wierzyła w cuda. „Może rzeczywiście jestem już za stara? Może powinnam pogodzić się z losem?” – myślałam.
Ale coś we mnie nie pozwalało się poddać. Zaczęłam chodzić do kościoła na poranne msze. Siadałam w ostatniej ławce i modliłam się gorąco. Czasem płakałam cicho, czując ulgę, że nikt mnie nie widzi.
Pewnego dnia po mszy podeszła do mnie starsza kobieta.
– Dziecko, widzę cię tu codziennie. Co cię tak boli?
Nie wiem dlaczego, ale opowiedziałam jej wszystko. O latach starań, o rozczarowaniach, o tym, jak bardzo pragnę być matką.
– Pan Bóg ma dla każdego swój czas – powiedziała cicho. – Ale czasem trzeba też pozwolić sobie na szczęście inaczej niż sobie wymarzyliśmy.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie.
W domu coraz częściej kłóciliśmy się z Tomkiem. On zamykał się w sobie, ja wybuchałam płaczem przy najmniejszej sprzeczce. Pewnego wieczoru powiedział:
– Marta… ja już nie mogę tak żyć. Może powinniśmy zrobić sobie przerwę?
To był cios prosto w serce. Przez kilka dni chodziłam jak cień po mieszkaniu. W końcu spakowałam kilka rzeczy i pojechałam do mamy do Radomia.
Mama przyjęła mnie chłodno.
– A mówiłam ci… – zaczęła od progu.
– Mamo! – krzyknęłam nagle. – Czy ty naprawdę nigdy nie potrafisz mnie po prostu przytulić?
Zamilkła zaskoczona moim wybuchem. Po raz pierwszy w życiu powiedziałam jej, co czuję: jak bardzo boli mnie jej chłód i wieczne pretensje.
Wieczorem usiadłyśmy razem przy stole. Mama nalała mi herbaty i przez chwilę milczałyśmy.
– Wiesz… ja też kiedyś straciłam dziecko – powiedziała nagle cicho. – Było między tobą a twoim bratem… Nigdy nikomu o tym nie mówiłam.
Spojrzałam na nią zdumiona. Po raz pierwszy zobaczyłam w jej oczach łzy.
– Bałam się okazywać słabość – dodała drżącym głosem.
Tego wieczoru długo rozmawiałyśmy o bólu, który nosiłyśmy w sobie przez lata. Poczułam ulgę – jakby ktoś zdjął mi z ramion ciężar.
Po powrocie do Warszawy postanowiłam zawalczyć o siebie. Zapisałam się na terapię i zaczęłam spotykać się z kobietami z grupy wsparcia dla osób starających się o dziecko. Każda z nas miała swoją historię – pełną bólu i nadziei.
Z Tomkiem spotykaliśmy się coraz rzadziej. W końcu podjęliśmy decyzję o rozstaniu. Bolało jak cholera, ale wiedziałam, że muszę zacząć żyć dla siebie.
Minął rok. Nadal nie zostałam matką biologiczną. Ale nauczyłam się kochać siebie i innych inaczej niż dotąd. Zaczęłam pomagać dzieciom z domu dziecka jako wolontariuszka. Każdy ich uśmiech był dla mnie jak promień słońca po długiej burzy.
Czasem jeszcze pytam Boga: „Dlaczego ja? Dlaczego moje życie potoczyło się właśnie tak?” Ale może odpowiedź jest prostsza niż myślę: może szczęście to nie tylko spełnienie marzeń, ale też umiejętność odnalezienia sensu tam, gdzie go wcześniej nie widzieliśmy?
A wy… czy potrafilibyście odnaleźć nadzieję tam, gdzie wszystko wydaje się stracone?