Ciężar, który nie boli – opowieść z krakowskiego przystanku

Paliłam już trzeciego papierosa, choć obiecałam sobie, że dziś nie zapalę ani jednego. Wiatr szarpał mi włosy, a ja osłaniałam płomień dłonią, jakby od tego zależało coś więcej niż tylko ten nikły ogień. Stałam na przystanku koło starego targowiska w Krakowie i czułam, jak szara płócienna torba wbija mi się w ramię. Nie była ciężka od zakupów – była ciężka od wszystkiego, czego nie powiedziałam przez ostatnie lata. Od słów, które połknęłam, żeby nie wybuchnąć przy dzieciach. Od łez, które wycierałam ukradkiem w łazience, kiedy mąż trzaskał drzwiami.

– Pani czeka na dwunastkę? – zapytał starszy mężczyzna, który przysiadł się na ławce.

Pokręciłam głową i nawet nie spojrzałam mu w oczy. Nie miałam siły na rozmowy. Czekałam na coś więcej niż tramwaj – czekałam na znak, że jeszcze potrafię się uśmiechnąć bez wysiłku.

W domu czekała na mnie dwójka dzieci. Zosia miała trzynaście lat i ostatnio coraz częściej zamykała się w swoim pokoju. Krzysiek miał dziesięć i zadawał pytania, na które nie umiałam odpowiedzieć. „Mamo, dlaczego tata tak krzyczy? Mamo, czemu płaczesz?” Nie wiedziałam, co powiedzieć. Mąż wracał coraz później, coraz bardziej zmęczony i rozdrażniony. Kiedyś był inny – śmialiśmy się razem, planowaliśmy wakacje nad morzem. Teraz nawet nie patrzył mi w oczy przy kolacji.

Przypomniałam sobie wczorajszą kłótnię. „Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie zostawiała naczyń w zlewie?” – wrzasnął, a ja poczułam się jak dziecko przy tablicy. Chciałam odpowiedzieć, że jestem zmęczona po pracy, że ledwo zdążyłam odebrać dzieci ze szkoły i zrobić zakupy. Ale tylko skinęłam głową i zaczęłam zmywać w ciszy.

Na przystanku obok mnie stała młoda dziewczyna z plecakiem. Słuchała muzyki i uśmiechała się do ekranu telefonu. Przez chwilę poczułam ukłucie zazdrości – kiedy ostatni raz byłam tak beztroska? Kiedy ostatni raz czułam się lekka?

Telefon zadzwonił. Spojrzałam na ekran – „Mama”. Westchnęłam i odebrałam.

– Aniu, gdzie jesteś? – zapytała matka z niepokojem.
– Czekam na tramwaj – odpowiedziałam cicho.
– Wszystko w porządku?
– Tak, mamo – skłamałam.

Nie chciałam jej martwić. Ona też miała swoje zmartwienia – ojciec odszedł do innej kobiety, kiedy byłam mała. Matka nigdy nie wyszła za mąż ponownie. Zawsze powtarzała: „Lepiej być samej niż z kimś, kto cię rani”. A ja? Ja bałam się samotności bardziej niż bólu.

Tramwaj nadjechał z piskiem hamulców. Ludzie zaczęli się przepychać do drzwi. Zastanawiałam się przez chwilę, czy wsiąść – czy wrócić do domu, gdzie czeka mnie kolejny wieczór pełen napięcia i milczenia. Ale przecież dzieci potrzebują matki.

Wsiadłam i usiadłam przy oknie. Patrzyłam na mijające kamienice, na ludzi spieszących się do swoich spraw. Każdy z nich niósł jakiś ciężar – może podobny do mojego? Może ktoś właśnie dziś zdecydował się odejść albo wrócić?

Przypomniałam sobie rozmowę z Zosią sprzed tygodnia:
– Mamo, dlaczego jesteś taka smutna?
– Nie jestem smutna, kochanie – odpowiedziałam.
– Jesteś. Wiem to.

Nie umiałam jej wtedy przytulić. Bałam się, że jeśli ją obejmę, rozpadnę się na kawałki.

Wysiadłam dwa przystanki wcześniej niż zwykle. Potrzebowałam przejść się piechotą przez Planty, poczuć zapach mokrych liści i zobaczyć ludzi spacerujących z psami. Przypomniało mi się dzieciństwo – jak biegałam po tych samych alejkach z ojcem za rękę. Wtedy świat wydawał się prostszy.

W domu panowała cisza. Dzieci siedziały przy stole i odrabiały lekcje. Mąż był w sypialni, drzwi zamknięte.

– Cześć, mamo – powiedział Krzysiek bez entuzjazmu.
– Cześć, kochanie.

Zosia spojrzała na mnie uważnie.
– Wszystko dobrze?
– Tak – skłamałam po raz kolejny tego dnia.

Wieczorem usiadłam przy kuchennym stole z kubkiem herbaty. Słuchałam ciszy i myślałam o tym ciężarze, który nie boli, ale ciągnie mnie w dół każdego dnia. O słowach niewypowiedzianych, o marzeniach odłożonych na później.

Mąż wyszedł z sypialni i spojrzał na mnie obojętnie.
– Jutro wracam późno – rzucił krótko.
– Dobrze – odpowiedziałam cicho.

Chciałam zapytać: „Dlaczego już ze mną nie rozmawiasz? Dlaczego wszystko jest takie trudne?” Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.

W nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i słuchałam oddechów dzieci za ścianą. Myślałam o tym wszystkim, co mnie przygniata: o pracy, o rachunkach do zapłacenia, o strachu przed kolejnym dniem podobnym do poprzedniego.

Rano obudził mnie dźwięk budzika i świadomość, że muszę znów udawać silną dla dzieci. Ale czy jeszcze potrafię być silna? Czy można żyć tak dalej – kiedy nic nie boli naprawdę, ale wszystko ciągnie cię w dół?

Może powinnam coś zmienić? Może wystarczy jeden krok – jedno słowo wypowiedziane głośno? Czy ktoś z was też tak czuje? Czy tylko ja noszę ten ciężar codzienności jak szarą torbę przyciśniętą do piersi?