Znikająca kałuża i tajemnice podwórka – opowieść Haliny
Zawsze myślałam, że nic mnie już nie zaskoczy na tym podwórku. Pracuję tu jako dozorczyni od dwudziestu lat, znam każdą cegłę, każdy zakamarek i każdego sąsiada z osobna. Ale tamtego wieczoru, gdy wracałam do domu przez wilgotne, pachnące jesienią podwórko, poczułam coś dziwnego. Latarnie, jak zwykle, świeciły tylko połowicznie – jedna mrugała, druga w ogóle nie działała. Szłam powoli, bo po całym dniu deszczu spodziewałam się tej przeklętej kałuży przed klatką, która zawsze czekała na mnie jak pułapka. Zawsze musiałam ją obchodzić, czasem nawet przeskakiwać, bo samochody zaparkowane tuż przy niej nie zostawiały miejsca na manewr. Ale dziś… dziś kałuży nie było.
Zatrzymałam się zaskoczona. Przetarłam oczy, jakby to mogło coś zmienić. Przecież padało cały dzień! Spojrzałam na ziemię – sucha nie była, ale kałuża po prostu zniknęła. „Co jest grane?” – mruknęłam pod nosem. W tej samej chwili zza rogu wyłonił się pan Zbyszek z trzeciego piętra, zawsze z papierosem w ustach i wiecznym grymasem niezadowolenia.
– Halina! Ty widziałaś? – zawołał do mnie, zanim jeszcze zdążyłam odpowiedzieć sobie na własne pytanie.
– Widziałam. Kałuży nie ma – odpowiedziałam powoli.
– To niemożliwe! – wykrzyknął teatralnie. – Ja tu mieszkam czterdzieści lat i zawsze była! Nawet jak śnieg padał w maju!
Poczułam dziwny niepokój. Zbyszek był uparty i podejrzliwy, ale tym razem miał rację. Kałuża była jak zegar – zawsze na czas, zawsze w tym samym miejscu. Coś musiało się wydarzyć.
Weszłam do klatki schodowej, a tam już czekała pani Jadzia z pierwszego piętra, z siatką pełną ziemniaków i plotek.
– Halinka, słyszałaś? Podobno ktoś grzebał przy rurach pod podwórkiem! – szepnęła konspiracyjnie.
– Kto? – zapytałam zaskoczona.
– No kto… Pewnie ten nowy z piątego piętra, co to się sprowadził z rodziną miesiąc temu. On wszystko chce zmieniać!
Westchnęłam ciężko. Nowi zawsze byli podejrzani. Ale żeby od razu grzebać przy rurach? Nie wierzyłam w to.
Wieczorem nie mogłam zasnąć. Myśli krążyły wokół tej przeklętej kałuży. Może to głupie, ale miałam wrażenie, że jej brak to jakiś znak. Przypomniały mi się czasy, gdy byłam tu nowa – jak trudno było zdobyć zaufanie sąsiadów, jak bardzo czułam się wtedy samotna. Teraz byłam częścią tej wspólnoty, ale czy naprawdę znałam tych ludzi?
Następnego dnia rano postanowiłam sprawdzić sprawę sama. Zeszłam na podwórko i zaczęłam oglądać miejsce po kałuży. Ziemia była rozkopana, ktoś ewidentnie coś tu robił. Nagle usłyszałam za sobą głos:
– Szuka pani czegoś?
Odwróciłam się gwałtownie. Stał za mną pan Marek – ten nowy z piątego piętra. Wyglądał na zmieszanego.
– Może pan mi powie, co tu się stało? – zapytałam bez ogródek.
– Ja… ja tylko chciałem pomóc – zaczął niepewnie. – Widziałem, że wszyscy narzekają na tę kałużę od lat. Jestem hydraulikiem z zawodu, więc pomyślałem… Naprawiłem odpływ.
Poczułam mieszankę ulgi i irytacji.
– Bez pytania kogokolwiek? Bez zgody administracji?
– Chciałem zrobić dobrze… – spuścił wzrok.
W tym momencie pojawiła się pani Jadzia i pan Zbyszek. Zaczęła się awantura na całe podwórko.
– Jak to bez zgody?!
– A jak coś się stanie?!
– Kto za to odpowie?!
Marek próbował się tłumaczyć, ale nikt go nie słuchał. Ludzie zaczęli się dzielić – jedni byli wdzięczni za brak kałuży, inni bali się konsekwencji samowolki. Atmosfera gęstniała z dnia na dzień.
Wieczorami słyszałam przez ścianę kłótnie Marka z żoną. Ona płakała, on krzyczał, że chciał tylko pomóc. Ich córka Ola przestała bawić się z innymi dziećmi na podwórku – wszyscy ją unikali.
Czułam się winna. Może powinnam była lepiej zareagować? Może mogłam załagodzić konflikt? Ale sama nie wiedziałam już, co jest dobre, a co złe.
Któregoś dnia spotkałam Olę siedzącą samotnie na schodach.
– Dlaczego nikt się ze mną nie bawi? – zapytała cicho.
– Dorośli czasem robią głupie rzeczy – odpowiedziałam bezradnie.
Wtedy zrozumiałam, że ta cała sprawa z kałużą to tylko pretekst. Ludzie potrzebowali kogoś, kogo mogą obwiniać za swoje frustracje i lęki. Marek stał się kozłem ofiarnym tylko dlatego, że był nowy i chciał coś zmienić.
Minęły tygodnie. Kałuża nie wróciła. Podwórko stało się bardziej suche i czyste, ale atmosfera była ciężka jak nigdy wcześniej. Sąsiedzi przestali ze sobą rozmawiać, każdy patrzył na drugiego podejrzliwie.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę tak trudno nam zaakceptować zmiany? Czy każda nowość musi budzić lęk i agresję? A może po prostu boimy się utracić to, co znane – nawet jeśli jest to tylko stara kałuża przed klatką?
Może powinnam była wtedy powiedzieć coś więcej… Może powinnam była stanąć po stronie Marka albo spróbować pogodzić wszystkich? Ale czy jedna osoba może zmienić całe podwórko?
Czasem patrzę przez okno na miejsce po kałuży i myślę: czy lepiej żyć wśród starych problemów, które znamy na pamięć, czy odważyć się na zmianę i ponieść jej konsekwencje? Co wy byście zrobili na moim miejscu?